RSS

Archiwa tagu: podróże

Sobremesa – Mikołaj Buczak

So­bre­mesa – czas po po­sił­ku na wspól­ną kawę, słod­kie wino, li­kier i roz­mo­wę o bła­host­kach (albo wręcz prze­ciw­nie), któ­re­go w Pol­sce za­wsze mi bra­ku­je.

Sobremesa to opowieść nie tylko o leniuchowaniu w hiszpańskim stylu. Mikołaj Buczak wyraźnie zafascynowany Półwyspem Iberyjskim przedstawia czytelnikom coś więcej niż płytki zachwyt turysty w kraju „słońca i korridy”.

Zdecydowanie za krótka książka unika banału, skupiając się na detalach, jakich nie dostrzeżemy z perspektywy barcelońskiej La Rambla.

Od tego czego Hiszpanie nie cierpią i jak spędzają dzień, po nieturystyczne zakamarki (ze szczególnym uwielbieniem kraju Basków)

Urocze są opowieści o nietrafionych nazwach samochodów: Mitsubishi Pajero (onanista), Mazda Laputa (dziwka) czy Nissan Moco (babol) 🙂

Dostało się też firmie Colgate:

Cie­ka­wym przy­pad­kiem jest jed­nak marka pasty do zębów Col­ga­te, któ­rej nazwa brzmi jak tryb roz­ka­zu­ją­cy od­mie­nio­ne­go w re­gu­lar­ny spo­sób nie­re­gu­lar­ne­go cza­sow­ni­ka col­gar­se (po­wie­sić się), czyli „po­wieś się”.

Książka Mikołaja Buczaka nie wyczerpuje tematu, nie ma też takich ambicji. Najeżona faktami i ciekawostkami jest uzupełnieniem wiedzy o kulturze Hiszpanii z poziomu „ulicy”.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 8 września 2023 w literatura 2023

 

Tagi: , , , ,

Jadąc do Babadag – Andrzej Stasiuk

To, co ma nadejść, nigdy tu nie dociera, ponieważ zużywa się gdzieś po drodze i zamiera jak blask dalekiej latarni. Panuje tutaj wieczny schyłek i dzieci rodzą się zmęczone.

Traktat o podróżach przez miejsca, które choć hucznie nazywane Europą, w rzeczywistości są innym światem. Zapomnianym, zacofanym i gorszym, ale wyłącznie w oczach spasionego Zachodu.

Tak. W tej części świata wszystko wszędzie i zawsze powinno być inaczej. Wynalazek map dotarł tu przedwcześnie albo zbyt późno.

Czas nadciąga z daleka i przypomina obce powietrze, którym już ktoś oddychał.

Stasiuk odbywa swoje podróże pociągami, samochodami, busami i autostopem ale to podróż przede wszystkim intelektualna i duchowa. Pełna zrozumienia dla spotykanych ludzi i kontemplująca zastany tam (nie)porządek. Autor podróżuje kompulsywnie, starannie omijając uporządkowany świat hoteli i pstrokatych pamiątek turystycznych. Podróżuje w miejsca starannie skrywane przed okiem obcokrajowca, kierując się wewnętrznym kompasem ustawionym na świadomość tubylców.

Sto sześćdziesiąt stempli jak psu w dupę. Wracam zawsze tak samo głupi, jak ciemny wyjeżdżałem. Wszędzie stoją faceci na rogach ulic i czekają, aż coś się zdarzy, wszędzie siedzenia w pociągach mają dziury powypalane papierosami i ludzie po prostu spędzają czas i patrzą spokojnie, jak historia dociska gaz do dechy.

Tracę czas i kasę. Równie dobrze mógłbym nie ruszać się z domu, bo to wszystko mam na miejscu. Gdziekolwiek się ruszę, wyglądam Cyganów.

Shqiperia” to Albania. Nawet jej prawdziwe imię w jakimś sensie oznacza samotność, ponieważ poza Bałkanami mało kto je zna. Przez dwa tygodnie słuchałem albańskiego na ulicy, w autobusach, w radiu i chyba ani razu nie usłyszałem słowa „Albania”. Zawsze było: Shqiperia, Shqiptar, shqiperise. Nazwa „Shqiperia” pochodzi od czasownika „shqiptoj”, który znaczy tyle, co wymawiać, mówić. W języku, którego nikt nie rozumie.

Współczesna literatura podróżnicza – o ile ktokolwiek jeszcze wybiera tą książkową – zaprowadzi czytelnika „w miejsca warte odwiedzenia” i takie, których „nie można przeoczyć”. U Stasiuka są tylko takie miejsca, których nikt oglądać nie chce. Zupełnie jakby były po niewidzialnej stronie globusa, w które nigdy nie trafi palec podróżnika.

Za oknem nic się nie działo. Znad suchych wzgórz nadciągał upał, snuł się przez otwarte drzwi i wypełniał wnętrze, cały ten syf i przypadkowość, brud, wyszczerbione szklanki, wytłuszczone kufle, butle z mętnego szkła, trupi plastik, opadał gorącą falą na zrujnowane sprzęty, napierał na ściany, na szyby osrane przez pokolenia much, wymiatał całe to wysypisko resztek udających przydatność, ten heroiczny pierdolnik odgrywający komedię trwania. Tak, transylwańskie desertum wchodziło do knajpy w Gergeschdorf jak do siebie.

Pomyślałem sobie, że mógłbym siedzieć tu przez lata i oswajać się z myślą o śmierci. Wychodziłbym codziennie na przystań promu i wyglądał jej przybycia. Zatarte, rozcieńczone miary czasu to przybliżałyby jej nadejście, to oddalały, i w końcu być może zyskałbym coś na kształt warunkowej nieśmiertelności. Bo przecież jeśli z taką łatwością zanikało tutaj życie, to i ona musiałaby przyjmować jakąś niejasną, fantomatyczną postać. W codziennej wędrówce między cieniem knajpianych topól i przystanią pozbywałbym się zbytecznej energii

Co najciekawsze, chociaż autor zupełnie nie stara się do tego zachęcić, ta podróż w magiczny świat burości na swój sposób fascynuje.

Teraz muszę sobie wyobrażać, że tam wrócę. Najlepiej jesienią, gdy opadną liście, żeby szukać potwierdzenia tych wszystkich domysłów, szukać tego chrobotu, butwienia, pełznącej pleśni, która wchodzi niezauważalnie i cicho w kamień, mur i drewno, w schowane w szafie stroje na niedzielę. Drobnoustroje, grawitacja i wilgoć — to są składniki bytu mojej części kontynentu.

Wszystko wskazuje na to, że chciałbym mieć własne państwo. Żeby po nim w kółko jeździć. Państwo bez wyraźnych granic, państwo, które samo nie wie, że istnieje, i państwo, które guzik obchodzi, że ktoś je wymyśla i ktoś do niego wjeżdża. Senne państwo z niejasną polityką i historią jak ruchome piaski, z teraźniejszością niczym kruchy lód i kulturą jak cygańskie pałace w mieście Soroca. Nic innego tutaj nie przetrwa bez ryzyka parodii. Co tam zresztą państwo. Niech będzie od razu cesarstwo

Czasami wyobrażam sobie mapę złożoną z miejsc, do których chciałbym powrócić. Ta mapa jest niepoważna. Nic właściwie na niej nie ma: mokry śnieg w Gönc, Zborov ze zrujnowanym kościołem, Caraorman ze swoim pustynnym piaskiem i rdzewiejącymi maszynami, które miały odzyskiwać złoto z dunajskich wód, upał w Erind, Biała Spiska i tonący w półmroku sklep spożywczy, świt i woń kocich szczyn w Piranie, wieczorne Răşinari z zapachem snującym się z piernikowej manufaktury, wieprze niedaleko Oradei, świnie w Mátészalka, Delatyn ze swoją stacją kolejową w porannej szarówce, Duląbka, Rozpucie i Jabłonna Lacka, Huşi i Sokołów, i teraz jeszcze te Lubenice.

 

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 10 sierpnia 2022 w literatura 2022

 

Tagi: , , , ,

Dubaj – Jacek Pałkiewicz

Pan Pałkiewicz to uznana firma. Odkrywca źródeł Amazonki. Dziesiątki książek, liczne nagrody, kwiaty na dzień kobiet i wizyty w zakładach pracy. Słowem – człowiek legenda.

Pan Pałkiewicz niczym Tomek z książek o Tomku pana Szklarskiego bywał wszędzie i wszystko widział. A jak już wszystko zobaczył po dwa albo – ba! nawet trzy razy – to pojechał wreszcie na wczasy z żoną. Do Dubaju. Wzdrygał się przy tym i krzywił, bo przecież Dubaj to żadne tam aj-waj, tylko światowa stolica blichtru i kiczu opływającego złotem.

To nie jest miejsce dla starych podróżników. Że tak powiem.

Nie byłby jednak pan Jacek Tomkiem gdyby na tych wczasach dedykowanych żonie nie napisał sto sześćdziesiątej piątej książki. Z uwagi na obciach jakim jest dla pana Jacka podróż wypasionym samolotem rejsowym do Mordoru Komerchy, misją podróżnika mianuje odważne stanięcie w prawdzie i czujne, krytyczne oko na Eldorado XXI wieku.

Czuj czuj, czuwaj! Że tak powiem.

W Dubaju przeżywa Pan Jacek liczne przygody turysty. Żona, która nie cierpi zakupów przeważnie znika w centrach szopingu. A wtedy Pan Jacek, hyc! i już jest na wyprawie. Zajrzy na stare miasto, na nowe miasto, niczym rasowy podglądacz podejrzy arabskie kobiety kupujące bieliznę intymną. Bywa w restauracjach -ale, ale – nie smakuje mu. Przecież zjadł już wcześniej wszytko.

Ze stricte turystycznego pobytu opływającego w luksusy pięciogwiazdkowych hoteli i przejazdów limuzynami pan Jacek struga opowieść z gatunku kontemplacyjno – filozoficznego. Pamiętny dawnych syfów czar, pan Jacek zauważa jak zmienił się świat (sic!).

Na koniec, jak na prawdziwego komandosa przystało – nie zawaha się stanąć okoniem systemowi. Ryzykując zakaz wjazdu w przyszłości, w ostatnim mikrym rozdziale wspomina Pan Jacek o jawnych niesprawiedliwościach i okropieństwach krainy szejków.

Z panem Jackiem można zgodzić się w jednym – Dubaj to nie dorzecze Amazonki. Pełne kontrastów i zdumiewające w bezczelnym przepychu miejsce trudno uznać za wyzwanie godne wypraw Tony’ego Halika. Mimo to relacja z arabskiego emiratu byłaby ciekawym doświadczeniem, gdyby nie jedna, męcząca maniera autora. Samouwielbienie level master.

Pan Jacek na każdym kroku spotyka wiernych fanów. Rozpoznawalność na poziomie JP2. Wszechobecne pokłony, powszechne uwielbienie. Po kilku rozdziałach staje się jasne o czym jest ta książka. Dubaj to tło. Rzecz jest o panu Jacku we własnej osobie.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 31 stycznia 2022 w literatura 2022

 

Tagi: , , , ,

Tony Halik, Tu byłem

Dla każdego Polaka, który pamięta czasy bez Teleranka, nazwisko Tony Halik znaczy „podróż”. Halik to nie człowiek. Halik to instytucja, przy której wszyscy współcześni podróżnicy wydają się wtórni. Gdzie on nie był? Czego nie przeżył? Do niedzielnych programów Halika współtworzonych z Elżbietą Dzikowską zasiadały całe rodziny. Na kilkadziesiąt minut Polska zamieniała się w argentyńską pampę albo amazońską dżunglę. Zezowaty i brzydki jak Gollum prowadzący opatrywał każdą emisję anegdotami o swoich przygodach, potrząsał prymitywnymi dzidami, pokrzykiwał w nikomu nieznanych narzeczach.

Marcin Borchardt w swoim dokumencie podchodzi do Halika ostrożnie. Choć nie brak tu pewnej dozy czołobitności i zasłużonych laurów dla twórcy „Tam gdzie pieprz rośnie”, pojawiają się też wątki mniej dla Halika przychylne. Od pewnego czasu wiadomo, że życiorys podróżnika był zdecydowanie podkolorowany a wojenne barwy RAF starannie przykryły faktyczną przynależność do Luftwaffe. Ciekawsze są delikatnie sygnalizowane wątki rodzinne dalekie od polukrowanych filmowych narracji z offu.

Prawda to jedno, wyobraźnia to już coś zupełnie innego. Dla widzów, którzy Halika znają, pozostanie on niezapomnianą osobowością telewizyjną i podróżnikiem-magikiem. Dla nowego pokolenia „Tony Halik” jest co najwyżej nazwiskiem podobnie brzmiącym do amerykańskiego skatera z gier video – Tommiego Hawka – XD

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 30 grudnia 2020 w dokument, kino 2020

 

Tagi: , , ,

Włosi – John Hooper

Gdyby Włochy miały pępek, byłby nim plac Wenecki w Rzymie. Po jednej stronie wznosi się
tam okazała budowla. Cudzoziemcy znają ją jako pomnik Wiktora Emanuela II,
w rzeczywistości jednak nosi ona nazwę Ołtarz Ojczyzny (Altare della Patria).

***

W całych Włoszech znajdziemy także miejsca, o których nie słyszał prawie żaden turysta —
miasteczka takie jak Trani, Macerata, Vercelli czy Cosenza, gdzie jest więcej zabytków
niż na całym terytorium niektórych stanów Ameryki Północnej.

***

To właśnie takie Włochy musiał mieć na myśli Mussolini, kiedy siedząc w gabinecie przylegającym do słynnego balkonu, odpowiadał na pytanie pewnego Niemca, czy trudno jest rządzić Włochami. „Zupełnie nie” — odparł. „To po prostu całkowicie bezcelowe”.

 

Na mapie świata nie brakuje miejsc, które chciałby zobaczyć każdy, ale powszechnie wiadomo, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”. Zapytany o Italię prawie każdy wymieni jednym tchem znane włoskie marki, kawę, Colloseum i oczywiście Watykan. Książka Johna Hoopera poszerza włoski horyzont do granic nieznanych Italofilom – od czasów, gdy Rzym utożsamiano z papiestwem po współczesność, korzeniami wciąż tkwiącą w przeszłości.

Jeszcze w 1973 roku w Neapolu wybuchła epidemia cholery — choroby, której przyczyną są
złe warunki sanitarne i która jest charakterystyczna dla krajów Trzeciego Świata

***

W 1555 roku papież Paweł IV stworzył kolejne getto, tym razem w Rzymie, nakazał Żydom
noszenie opasek umożliwiających identyfikację i zmuszał ich do nieodpłatnej pracy przy
budowie umocnień.

John Hooper, stały korespondent „The Economist” z Rzymu od lat obserwuje Włochów i zdaje się nieźle ich rozumieć. W swojej książce z 2015 roku nie tylko opisuje miejsca nieoczywiste i mało znane włoskie zwyczaje, ale wnika w głąb włoskiego umysłu. Podział na „fessi” i „furbi”, historia nieistniejącego Terzo Corpo designato d’Armata, dlaczego w Rzymie na księży woła się „bacherozzi” (karaluchy, robale) i co to jest „garbo”* i „sprezzatura”.

Badanie opublikowane przez Istat w 2007 roku wykazało, że czystym językiem włoskim na co
dzień posługuje się 46 procent osób.

„Włosi” to kopalnia wiedzy o mieszkańcach Półwyspu Apenińskiego – książka równie smakowita jak espresso corto w barze przy Piazza Navona 🙂

 

 

 

* Pierwsze to garbo, które w słownikach tłumaczy się jako delikatność lub uprzejmość, choć nie wyczerpuje to jego znaczenia. Z pewnością osoba obdarzona garbo zachowuje się elegancko, ale garbo to również właściwość niezbędna każdemu, kto decyduje we Włoszech o jakiejkolwiek sprawie. Jest to cecha potrzebna, jeśli ktoś woli mieć wszystkie drzwi otwarte, a przy tym nie chce wyjść na niezdecydowanego;

** Innym typowo włoskim słowem jest sprezzatura. Po raz pierwszy użył go Baldassare Castiglione w swoim „Dworzaninie”.

Od renesansowych dworzan oczekiwano elokwencji, logicznego rozumowania, wszechstronnej wiedzy, ale również tężyzny fizycznej i umiejętności typowych dla żołnierza. Sprezzatura to odpowiedź na pytanie, w jaki sposób zaprezentować to wszystko światu z wystudiowaną beztroską, zupełnie jakby przychodziło naturalnie, chociaż w istocie jest efektem długich nocy spędzonych na czytaniu przy świecy i wyczerpujących dni wypełnionych ćwiczeniem sztuki władania bronią.

 

 

 

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 26 Maj 2020 w literatura 2018

 

Tagi: , , , , ,

Ameryka nie istnieje – Wojciech Orliński

Subiektywna podróż przez Amerykę. Orliński ma dużą wiedzę o Stanach Zjednoczonych i umiejętnie wplata ją w relacje z kolejnych miejsc.

Absurdalnie odrealniony Disneyland jako miejsce robiące wodę z mózgu. Los Angeles w istocie będące rozległymi przedmieściami a nie żadnym „miastem”. Las Vegas mieniące się światłami pożerającymi megawaty energii i czarna pustka wokół. Route 66 i jego prawdziwe, prowincjonale oblicze.

To tylko część obserwacji autora. Jest też sporo o amerykańskiej mentalności i predyspozycji do spiskowych teorii dziejów.

Całość wywodów spięta główną tezą autora – Ameryka, jaką znamy z kultury popularnej nie istnieje.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 8 lutego 2020 w literatura 2020

 

Tagi: , ,

Na wschód od zachodu – Wojciech Jagielski

Jagielski powszechnie znany, to Jagielski reporter wojenny, podążający za konfliktami rozrywającymi miejsca i narody. „Na wschód od zachodu” to reportaż zupełnie inny, momentami nawet nie będący reportażem, lecz niemalże historią opowiadaną oczami bohatera.

Z barwnej podróży „na wschód od zachodu” wyłaniają się dwie wiodące postacie. „Święty” jest „klasycznym” hipisem, który do Indii trafił zgodnie z prawidłami ruchu „make love, not war” – szlakiem przez Turcję, Iran i Afganistan. Kamal do krainy szczęśliwości wywędrowała z Polski, zostawiając za sobą aspiracje, karierę i „dobrze się zapowiadającą” osobę z porządnej rodziny. Dziś już nie pamięta poprzedniego życia, wypełniając swoje jestestwo podróżą z Północy na Południe (i z powrotem).

Dwie skrajnie różne postacie, których wspólny mianownik stanowi spełnienie marzenia o krainie spokoju i wiecznej szczęśliwości. Naiwni przybysze z zachodniej cywilizacji czy ludzie, którzy dotknęli absolutu? Wojciech Jagielski niczego nie przesądza, ostateczną opinię pozostawiając czytelnikom.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 13 sierpnia 2018 w literatura 2018

 

Tagi: , , ,

Życie seksualne kanibali – J.Maarten Troost

Nietuzinkowa książka podróżnicza autorstwa Amerykanina o holenderskich korzeniach.

J. Maarten Troost rzuca wielką Amerykę wraz z jej pogonią za pieniądzem na rzecz wysepki na końcu świata. Celem jest Tarnawa, jedna z ponad trzydziestu wysp koralowych na Oceanie Spokojnym. Formalnie to Państwo Kiribati. W praktyce rozrzucone w przestrzeni wielu mil morskich płaskie atole. Parę kilometrów od „w pizdu”.

Autor szybko rozprawia się z pocztówkowym  wyobrażeniem turysty o raju na Ziemi. Owszem, czasem to raj i tylko wtedy gdy patrzymy na błękit oceanu. Wystarczy spojrzeć przez ramię, żeby wśród rajskiej plaży z nachylającymi się ku wodzie palmami zobaczyć wypięte tyłki tubylców, dla których ocean to naturalne miejsce defekacji.

Troost nokautuje sielskość tropików w każdym rozdziale. A to wspominając o deficycie wody, a to o hordach dzikich psów (doskonałe urozmaicenie diety autochtonów), a to o jednej linii lotniczej, której zdarza się przylecieć na wyspę.

Najeżona humorem opowiastka tylko z pozoru bez końca pastwi się nad tropikalnym piekłem. Pod welonem sarkazmu kryje się duża dawka sympatii dla ikiribati – specyficznej nacji zamieszkującej Tarnawę i jeszcze większa – choć nieco ukryta – pochwała prostego życia bez obciążeń współczesnej cywilizacji.

Tytuł jest oczywiście „podpuchą” – no bo kto sięgnie po „Wspomienia z Kiribati” 🙂

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 16 grudnia 2017 w literatura 2017

 

Tagi: , , ,

Tracks

TracksCzterej wielbłądzi i pies.

Jak zawsze w tak wzruszających, epickich dziełach, wiercąc się w fotelu oczekujemy końcowego „Based on true story”. Tym razem nie będzie rozczarowania – Robyn Davidson jest postacią autentyczną a film oparty o bestseler wydawniczy „Tracks”.

Robyn Davidson (Mia Wasikowska) w 1977 roku wyruszyła ze środka kontynentu australijskiego (Alice Springs) w kierunku Oceanu Indyjskiego na zachodnie wybrzeże Australii. Towarzyszyły jej cztery wielbłądy i pies. Choć towarzyszył jej reporter National Geographic, faktycznie przeszła tą drogę sama, okazjonalnie napotykając turystów i tubylców. Pani Davidson szybko odkryła zalety komercjalizacji swojego wyczynu a jej mamuary pt.: (a jakże) „Tracks” stały się bestselerem nie tylko literatury podróżniczej, ale także źródłem inspiracji dla rozwijającej się emancypacji.

Rzeczywistość nie pasowała do wizji współczesnego filmu. „Miss Camel” była podobno kobietą czynu, energiczną i zdeterminowaną. Sama wybrała fotografa Ricka Smolana. Filmowa Davidson o twarzy Mii Wasikowskiej to postać zgoła przeciwna pierwowzorowi. Wasikowska – choć grająca dobrze – zdaje się być kobietą ulotną i eteryczną. Sceny, w których jej różowe ciałko wystawia się na zabójcze pustynne słońce wprost wywołuje uśmiech. Podobnie zwiewny zdaje się być nieśmiały fotograf Rick. Człowiek o takim usposobieniu prawdopodobnie zostałby szybko zjedzony gdzieś po drodze przez psy dingo.

John Curran wyreżyserował film o wyprawie przez bezdroża Australii na kolanach przed główną bohaterką. Od pierwszych scen film zdaje się być hagiografią świętej kobiety – samotnej z wyboru i stawiającej swoją inność na ołtarzu samoumęczenia. Podróż „Camel Lady” przez pustynie u boku psa i rodziny wielbłądów niebezpiecznie zbliża się do scenki znanej z bożonarodzeniowych inscenizacji o brzemiennej Marii wśród bydlątek.

„Tracks” jest ładnie poukładany, mało kontrowersyjny i zwyczajnie ładny w obiektywie. Nie ma w nim wielkich emocji. Spodoba się wielbicielom filmu „Wild„.

 

 
1 Komentarz

Opublikował/a w dniu 6 grudnia 2015 w kino 2015

 

Tagi: , , , ,

Merde! chodzi po ludziach – Stephen Clarke

merde-chodzi-po-ludziachStephen Clarke zrobił furorę w krajach anglosaskich dzięki wielowiekowej tradycji współistnienia ze sobą dwóch nacji. Tak jak pies i kot, Flip i Flap czy Dempsey i Mejkpis („na tropie” ;), Francja nie może istnieć bez Anglii a Anglia nie ma sensu bez Francji.

Clarke wie to doskonale. Ba! wiedzą to doskonale miliony Francuzów i Anglików. Narody, które próbowały się bezskutecznie wybić przez całe wieki żywią do siebie sympatie i urazy jakich nie sposób zrozumieć nam, Słowianom nawet w kontekście naszych tradycyjnych polskich traum niemiecko – ruskich.

W kolejnej z cyklu „Merde” powieści autor dołącza do rozważań o angielskości i francuskości Amerykę. Ten zmutowany brytyjski skrawek świata to fantastyczny przyczynek do kolejnych złośliwości Brytyjczyka.

Podróż bohatera (Anglika) i towarzyszącej mu dziewczynie (Francuzka) oraz przedziwnej zbieraninie innych indywiduów zalicza kolejne punkty na mapie USA. Całość układa się w zgrabny pamflet na Amerykanów, Anglików, Francuzów i ich wzajemnych relacji.

Bez szaleństwa, lektura w sam raz na wakacyjny chillout pozwala nabrać sympatii dla wszystkich wspomnianych nacji ale nie pozostaje w głowie zbyt długo.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 5 września 2015 w literatura 2015

 

Tagi: , , , ,