Królestwo legło w gruzach a niedoszły król ukrywa się w jego trzewiach. Pełza korytarzami, wspina po resztkach balustrad, przeciska przez przysypane piwnice. W pyle wypalonych miotaczami ognia kamienic węszy za resztkami jedzenia, nasłuchuje kroków, kryje się jak szczur w ciemnościach.
Król? Raczej królowa. Mocarny Jakub Szapiro zmienił się w drżącą kupę łachmanów. Przy życiu utrzymuje go dawna kochanka, jedyna osoba, która żywi dla dawnego „króla Karcelaka” uczucia inne niż organiczna nienawiść. Ryfka wreszcie ma wielkiego Szapiro na własność. Opiekuje się tym cieniem dawnego mocarza wbrew wszelkiej logice, na codzień ryzykując dla niego życie w ruinach getta, nie tylko umykając przed Niemcami i szmalcownikami. W zgliszczach dawnej dzielnicy Żydowskiej czai się opiewany legendami Ares – nowy król w tych nieludzkich czasach.
Popularność „Króla” zaskutkowała powstaniem „Królestwa”. Szczepan Twardoch wybrał drogę niełatwą, bo w miejsce odcinania kuponów i kolejnej opowieści o malowniczych bandziorach przedwojennej Warszawy wybrał niełatwe wojenne losy podludzi.
O czasach tych książek powstało bez liku i współczesnemu pisarzowi niełatwo jest przebić się przez opowieści naocznych świadków. Nawet przy zawężeniu tematu do życia w zgliszczach getta nie sposób uniknąć kolizji z niekwestionowanym arcydziełem. Podobieństwa „Królestwa” do oscarowego „Pianisty” są tu oczywiste.
A jednak Twardochowi udało się stworzyć nową jakość i w wojenne historie tchnąć nowego ducha. W „Królestwie” nie ma klasycznych bohaterów. Tu bohaterem staje się bezwarunkowa miłość, nie tylko w wydaniu Ryfki.