Ujrzałem policyjne radiowozy i inne służbowe samochody zaparkowane przy ulicy. Ujrzałem ludzi w mundurach i garniturach na naszym podwórku.
Wiedziałem, że ona nie żyje. Nie jest to żadne skorygowane wspomnienie ani przeczucie przypisane po czasie. Wiedziałem to w tamtej chwili – w wieku dziesięciu lat – w niedzielę 22.06.1958.
Wszedłem na podwórko. Ktoś powiedział: „Jest chłopiec”. Zobaczyłem państwa Kryckich przy tylnych drzwiach ich domu.
Jakiś mężczyzna wziął mnie na bok i przyklęknął, żeby się ze mną zrównać. Powiedział:
„Chłopcze, twoja mama została zabita”.
Wiedziałem, że miał na myśli „zamordowana”. Pewnie skuliłem się albo zadrżałem, może lekko się zachwiałem.
Po czterdziestu latach życia w cieniu zabójstwa Genevy Hilliker Ellroy jej syn James podąża śladami zbrodni. Morderstwo matki rzuciło cień na całe życie autora, kształtując go jako człowieka i pisarza.
Burzliwa młodość Jamesa niemalże go zabiła. Uratowała go literatura, w której znalazł nowe powołanie i okazał się mistrzem.
Szczegółowy opis skomplikowanego śledztwa, które Ellroy przeprowadził po czterech dekadach od bezowocnego dochodzenia LAPD zaczyna się od feralnej nocy zabójstwa matki. Autorowi z godną podziwu wytrwałością udało się dotrzeć do nieujawnionych wcześniej faktów i powiązać morderstwo Genevy Hilliker z podobną zbrodnią w tej samej okolicy.
Betty uciekała i szukała schronienia. Moja matka uciekła do El Monte i zbudowała tam sobie sekretne weekendowe życie. I Betty, i moja matka padły ofiarami zabójstwa, a ich zwłoki zostały porzucone. Jack Webb twierdził, że Betty była bardzo rozwiązłą dziewczyną. Mój ojciec twierdził, że moja matka była pijaczką i dziwką.
„Cienie mojego życia” to swoista psychoterapia małego Jamesa. Po latach zagłębiania się w fikcyjne i prawdziwe (Czarna Dalia) zbrodnie James Ellroy odważył się zamknąć symbolicznie najboleśniejszą z traum swojego życia. Zrobił to w swoim stylu, z korzyścią nie tylko dla siebie ale i dla czytelnika.