
Jak walka Popka z Pudzianem czy Muhammada Ali z Foremanem, tak musiało dojść do konfrontacji gwiazd KSW w kategorii DC Comics. Mowa oczywiście o największych – latająca mysz zmierzy się z facetem w rajtuzach. Na tą kinową ustawkę czekało z pewnością wielu podwórkowych kiziorów.
Superman to bohater minionej epoki, nieprzystający do współczesności. Facet w pelerynce i majtkach na spodniach. Prawdziwy Mr. Perfect: niezniszczalny, strzelający laserami z oczu i latający jak odrzutowiec po podniesieniu graby w górę.
Co innego Batman. Rycerz nocy. Gość wciąż ryzykownie balansujący na granicy prawa. Najpierw wali w ryja, później pyta o imię. Frustrat z kompleksami. Nie do końca normalny. XXI century boy.
W filmie Zacka Snydera między panami zgrzyta od pierwszego taktu. Batman popada w szaleństwo katując bandziorów w Gotham City, a to nie podoba się facetowi w majtach. Rezydent Metropolis wkurza nietoperka monopolem na władzę. Czarny ma nawet sen, w którym walczy z faszystowską armią Supermana. Prawdziwy zmierzch sprawiedliwości.
Mroczne klimaty i pomruki z obu stron prowadzą do nieuchronnej konfrontacji. Ale tytułowy klincz to nie wszystko co „B vs S” zaprezentuje widzom. W komplecie do dwóch panów tłukących się po facjatach dostaniemy koncentrat zła w osobie uroczego Lexa Luthora (Jesse Eisenberg), jakiś rusków, truchło kosmity i pączkującego brzydala o gabarytach połowy Nowego Jorku. Do wyboru, do koloru. A! I jeszcze Wonder Woman, Aquamana, Flasha i chyba coś tam jeszcze w pakiecie. Czyli mała dygresyjka do kolejnych produkcji Warner Bros.
Dla oddania sprawiedliwości – mroczny klimat filmu i udane kreacje Afflecka i Cavilla ratują film od banału.
Snyder do niegłupi gość. W jednym filmie udało mu się zabawić publikę i załatwić sobie kolejną robotę. Dygresji do kolejnej franszyzy z widokiem na sequele jest sporo. A więc i sequeli będzie sporo.