Orgia przemocy pod otoczką semi-komiksowej stylistyki. Siedem lat po odkrywczej ekranizacji komiksu Franka Millera „300” kino próbuje odciąć kupony sławy i kasy od popularności „pierwszej części”.
„300 Rise of an Empire” podobnie jak poprzednik opiera się na gotowym skrypcie komiksowego geniusza. „Xerxes*” – bo o tym komiksie Franka Millera mowa – przyprawiłby o dreszcze każdą panią od historii.
Tu i teraz filmu to opowieść o próbie zjednoczenia greckich państw w obliczu perskiego zagrożenia, ze zwieńczeniem w postaci jednej z największych bitew morskich starożytności – bitwy pod Salaminą. Jest tu także miejsce na przypomnienie Spartan pod Termopilami, pustoszenie Grecji przez Persów i śmierć Dariusza, ojca Kserksesa (a więc stary jak świat motyw zemsty).
Pani od historii nie byłaby jednak zadowolona z „Początku Imperium”. Historia nie jest mocną stroną producentów z Hollywood a wierność starożytnym księgom była najmniejszym ich zmartwieniem.
Noam Murro spotęgował mocne akcenty, doprowadzając wizualnie swój film do miana przygodowego slashera. Krew „artystycznie” leje się beczkami (kubły to za mało), absurdy grawitacyjne i abstrakcje scenariuszowe zabiją każdego racjonalistę. Nie o to jednak tu chodzi, żeby kontestować głupotę twórców. „300: Rise of an Empire” miało na celu przebicie docenianego pierwowzoru. To karkołomne założenie.
„300” uznany został za film w swoich kategoriach wybitny, podobnie jak „Sin City” śmiało mierzący się z niemożliwością ożywienia komiksu. Ruchome obrazki okazały się czymś więcej niż próbą ekranizacji – powstał film nowatorski, który genialnie przełożył papierową historię Millera na celuloidową rolkę filmu.
„Początek Imperium” nie mógł powtórzyć stylistyki „300” posługując się inną epopeją helleńskiej historii – w takim wypadku zostałby uznany wyłącznie za marną kopię. W szaleństwie Noama Murro jest więc metoda: więcej krwi i więcej bitew w kolorze czerni i czerwieni. I niech będzie głośno, na wszystkich bogów!
Reżyser nie przejął się brakiem doborowej obsady „300” (wszakże Leonidas w wydaniu Butlera umarł tylko raz). W roli pierwszoplanowej obsadził wprawdzie nijakiego Stapletona (Temistokles), ale wynagrodził widzom kreacją demonicznej Eva Green. Jej rola Artemizji przyćmiła największego bad-boya Kserksesa – nomen omen „tytułowego” (komiksowo) bohatera tej fabuły.
„300: Rise of an Empire” niczym dzielni Grecy pod Termopilami stawił czoła legendzie swojego „prequela”. Choć z tej potyczki nie mógł wyjść z tarczą, udało mu się mężnie stanąć do walki i nie zginąć od pierwszego ciosu.
Konsekwentnie jednak odradzam oglądanie wrażliwym paniom od historii – chyba, że byłaby to chytra alternatywa dla Chipendales Show.
- uwaga! imię Xerxes nie jest kryptoreklamą sprzętu biurowego.