Frankie goes to Hollywood
Monstrum dr. Frankensteina zaprząta umysły ludzkie od wieków. Oryginał angielskiej pisarki Mary Shelley z 1818 obrósł legendą stając się ikoną kultury masowej. W 1931 Frankensteinem został Boris Karloff – do dziś niedościgniony wzór. Potwora zagrał też Robert De Niro.
Pierwowzór Mary Shelley miał tytuł „Frankenstein czyli współczesny Prometeusz” a jego ideą było nie tyle epatowanie szpetotą co zadawanie uniwersalnych pytań. Kultura masowa zniekształciła przekaz spłycając go do samej postaci faceta pozszywanego przez słabego chirurga. Film z 2014 idzie dalej. Frankenstein jest już pozszywanym nudziarzem.
Piękny Aaron Eckhart nie ma farta w robocie. Albo nie ma zbyt wiele talentu oferując w większości scen swój boski dołeczek w brodzie oraz blond grzywkę. Choć stara się bardzo, wciąż wypada mdło i bez polotu. Jego monstrum to zamyślony filozof i tajemny obrońca ludzkiego rodu. Zdaje się w podzięce za zbiorowo przekazane części ciała. Facio miota się po ekranie bez ładu i składu. Momentami w towarzystwie pięknej blond pani naukowiec (jak powszechnie wiadomo, panie naukowiec przeważnie są blondynkami w mini). Patrząc na monstrum jedyna konkluzja brzmi:
Kto przyszył głowę Eckarta do Brada Pitta?
„I, Frankenstein” można ustawić na półce obok całej masy filmów spod znaku kotłowaniny pomiędzy dobrymi i złymi. Tym razem to (dobre choć nieurodziwe) gargulce przeciw facetom w garniturach (to ci źli, z czasem mający szpetne ryje, jak to u pracowników biurowych bywa). Trzeba tylko pamiętać, żeby była to jakaś bardzo odległa półka.
Twórcom nie udało się stworzyć nic godnego uwagi. Film jest pochodną ich wcześniejszych dzieł(ek) spod znaku „Underworld”. Nawet aktorzy po części się powtarzają. Gotyckie wnętrza (w końcu to „niby” paryska katedra gra head office dobrzaków) i bogato inkrustowana broń też jakby pasują do pierwowzoru. Tylko ten Aaron… on nie pasuje do niczego. Nawet do plagiatu innego filmu.