Grupka cwaniaków planuje napad na lokalny bank. Wykorzystują do tego jednego ze strażników, Davida. Złodzieje amatorzy nie grzeszą nadmiarem inteligencji, ale prawdziwym gigantem głupoty jest rzeczony David. Najdurniejszy na świecie plan obrabowania banku to zaledwie początek przygód najgłupszej bandy w dziejach świata.
„Mastermind” nie grzeszy oryginalnością, o poziomie dowcipu nie wspominając. Reżyserowi nie wystarczyła sama historia najeżona humorem z racji absurdu całego zdarzenia. Musieli przedobrzyć, dodając tuzin dowcipów rodem z kina klasy „C” („D”? jest jakaś ostatnia z klas filmowych?). Świetnie w tym wszystkim odnajduje się odtwórca roli głównej. Fryzura, strój, wreszcie kolejne przebrania Zacha Galifianakisa podbijają stawkę wysoko w skali obciachu i dennego dowcipu a on sam zdaje się doskonale bawić rolą główną w stylu, do jakiego przyzwyczaił już widzów.
Wydurnianiu się Zacha towarzyszą dwa kolejne kurioza – kompletnie absurdalna postać cyngla-idioty i mózg operacji Steven (w tej roli nijak nie pasujący do ról złych charakterów poczciwy Owen Wilson). Zaprawdę ciężko ich znieść.
Kiedy na początku filmu oczom widza ukazuje się klasyczna informacja „oparte na faktach”, trudno w to uwierzyć. Nie uprzedzając faktów, mina rzednie wraz z napisami końcowymi. Ale żeby tam dotrzeć bezpiecznie, lepiej od razu przewinąć film do ostatnich dwóch minut.
Aaaaaa!!!!