Niech przemówią cytaty.
O sobie, raczej sceptycznie:
„Nic nie wskazuje no to, że ja i ludzie odniesiemy jakąkolwiek korzyść ze mnie, z faktu mojego pobytu na tej ziemi”.
„Niesolidność przemyśleń, sięgnięć, fundamentów – oto ja, o czym wiem i czego nie zamierzam ukrywać”
„Leżę na łóżku, przyjaźnię się z sufitem i męczy mnie świadomość jak wiele rzeczy w życiu potrafiłbym dobrze robić”
„Jest to co tu ukrywać, dzień Kubusia Puchatka: trapią mnie Wielkie Myśli o Niczym”.
„Reszta dnia w łóżku, tym przyrządzie do szatkowania decyzji”
„Wątroba to nie genleman, powiedział kiedyś Zbyszek Herbert”
O dzienniku, z pewną dozą cynizmu ale i samozachwytu:
„(Dziennik) Kto jest jego adresatem? (…) Wolałbym za mych czytelników tych, którzy przetrwają komunizm. Ale tych także, co jeszcze nie zapomnieli jego trupiego ciężaru na grzbiecie i dławiącego uchwytu na szyi. To idealna publiczność (…)”
„Czy męczyć się nadal nad tym dziennikiem, a może kontynuować Stukułkę, lub zacząć nową powieść? Albo wprost położyć lachę na całe pisanie i odrodzić się w jakiejś poważniejszej niwie?”
„Moje życie codzienne konstruuje się wokół tego dziennika. Zbyszek Herbert powiedział: Ostatniego dnia napiszesz: {Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem Dziennik}} Po czym znajdą cię na podłodze i obdukcja”.
O ustroju, bez przebaczenia:
„W dziesięć miesięcy od czasu, gdy każde dzieło z dziedziny pszczelarstwa miało więcej Stalina w tekście niż pszczół, gdy każda rozprawa o wojnach punickich musiała wykazać udział w nich Stalina”
„I nagle ogarnęło mnie głębokie przeświadczenie, jakby olśnienie, że komunizm jest przeciw zębom (…) W Polsce nie wytwarza się szczoteczek do zębów”.
„W nocy ciężkie sny. Ogromny pies wczepił mi się w tyłek i gryzie z całej siły. Obudziłem się w nie najgorszym nastroju. Każdy psychoanalityk, i od Freuda, i od Junga, powiedziałby, że pies to komunizm.”
„(…) gdzie Bolcio, prasłowiański władyka ustala przez telefon z semickimi czekistami z pobliskiej Koszykowej komu dziś wbijać drzazgi za paznokcie, a komu nie”
O Warszawie, której już nie ma:
„Spędziłem dziś życie w tramwajach. (…)To co się dziś działo na trasie Mokotów -Krakowskie Przedmieście między konduktorem, pasażerami, niemowlakami w tłumokach, a nawet pewnym ukrytym w teczce psem, wymaga literatury większej niż ta, na jaką mnie stać”
„Jechałem dziś tramwajem przez żelazną, Leszno d Trasy W-Z. widać tam jeszcze kawał starej Warszawy sprzed kataklizmu…”
„{Muranów], który wygląda jak ciastko z kosza straganiary”
„(o PKiN) Potem zaczęto doklejać: pseudorenesansowy hełm wieżowy (…), ciastkowe attyki i zwieńczenia, motywy z Kazimierza nad Wisłą, portale nasady. Groza socrealizmu zmaterializowała się w samym środku miasta jak kwitnąca narośl na nosie pijaka”
„(wizyta w sklepie z zabawkami) Misie o twarzach niedorozwiniętych morderców, z pluszu używanego na kołnierze u palt przez ukrywających swą nędzę alkoholików”.
O życiu, jak to Polacy:
„Przed południem poszedłem do mojego fryzjera. Jest to ponury cham, ale lubię go bardzo. (…) Mój fryzjer lubuje się w opisach tak zawiesistych od spermy, że domagam się mycia głowy za pół ceny po każdej sesji”
„(…) przeto poklepałem go przyjaźnie po plecach i zaspokoiłem głęboką refleksją natury filozoficznej, że jakoś to będzie”
„Moja chęć drążenia – excusez le mot – pozostaje zawsze w jakiejś relacji do aparycji: im dziewczyna lepiej wygląda, tym bardziej ja zmieniam się w rozbuchanego psychoanalityka”
„Był to stylowy „starszy”. Miał na sobie marynarkę z PDT i buty narciarskie, tanie, lecz schludne, włosy podcięte z tyłu, pod donicę, modą sowieckich oficerów (…) ogólny wzór antropologiczny wprost z Wołomina, Tłuszcza lub Zielonki – wschód województwa warszawskiego”.
O kolegach literatach:
„Biedny Gombrowicz! Przed wojną zdegenerowany zgnilec i żydowsko-murzyńsko-seksualny folksfrontowiec, rozkładający faszystowską krzepę narodu, dziś agent amerykańskiego kapitału. Wspólnota Interesów i Akcji Katolickiej, prześladowca KPP”
„Zygmunt Kałużyński jest mocno zbudowanym brunetem o twarzy rozradowanego szympansa. Uśmiech ma miły, młodą łysinę na pokaz, ubiera się z niedbałością bliską kabotyństwa(…)”
„(Kisiel) pochłania kuflami hektolitry piwa (…), w związku z czym nieustanie szuka, gdzie tu by się odlać, co urozmaica napoważniejsze rozmowy”
„Emeryci, inwalidzi, torfowiska -Herberta metafizyka osobowości. Intensywny trening rozpaczy”.
„Paweł Jasienica jest krępy, wilnianin i po czterdziestce”
„na moje miejsce promowany został niejaki Zygmunt Broniarek, dotychczasowy tłumacz z języków obcych, który miał zwyczaj (…) pytać mnie kiedy komunistów cholera weźmie”.
Kim był Leopold Tyrmand anno domini 1954? 34 latkiem, a więc już niemłodym facetem. Człowiekiem z ogromnym bagażem doświadczeń wojny i poniewierki. Niespełnionym literatem, jeszcze bez znaczących sukcesów, choć dobrze się zapowiadającym. Ale także dandysem, bikiniarzem i ostentacyjnie negującym wszelkie sztamy z systemem „wrogiem ludu”. W związku z czym, z przypiętą na plecach łatką problematycznego, odstawiony na boczny tor.
W 1954 roku, na chwilę przed napisaniem swojego opus magnum, był Tyrmand także bawidamkiem erotomanem, szukającym swoich okazji na mieście, nauczycielem siedemnastolatki, której w rzeczy samej także kochankiem. Mieszkańcem pokoiku w ocalałym budynku YMCA na Konopnickiej w Warszawie. Bez nadziei na dostatnią przyszłość w kraju socjalizmu ludowego, pośród wciąż zalegających powojennie zwalisk gruzu.
Dziennik to trzy miesiące skrzętnie opisanej codzienności – machina czasu do lat pięćdziesiątych oczami i umysłem autora. Miesiące, które wypełnia filozofowanie u boku Kisiela i Herberta, egzystencja na obiadkach w Związku Literatów, erotyczne przygody z Bogną, które dziś wywołałyby lawinę pozwów z prokuratury. A także ciętych uwag na wszystko co Tyrmanda otaczało w języku zapowiadającym przyszłą majestrię pisarza.
Dziennik urywa się niespodziewanie 2 kwietnia. Następnego dnia Tyrmand otrzymuje od „Czytelnika” zlecenie na powieść. Będzie to „Zły”, kanon literatury polskiej.