Ach, na takie filmy się czeka! 🙂
Nicolas Cage w obłędnym tańcu konsekwentnie pogrąża się w coraz durniejszych filmach. W jego drewnianej mimice i szablonowej grze jest coś tak magnetycznego, że nie sposób odmówić sobie kolejnych seansów, pomimo ewidentnej kategorii „nie do obejrzenia”.
Kongresman z Luisiany, jedyny biały senator wybrany przez czarnych wyborców [he! he! he!] staje do walki z potworem o stu główach – koncernem petrochemicznym BP. Katastrofa ekologiczna u wybrzeży Luisiany niszczy nie tylko środowisko, ale i życie obywateli utrzymujących się dzięki oceanowi. Kiedy dzielny pan senator Colin Price rusza do akcji, zbrodnicze syndykaty biznesu wyciągają na stół jego największe brudy [he! he! he! po raz wtóry].
Dzielny Colin Price nie łamie się. Choć nie jest lekko, wtapia się w tłum wyborców aby pokonać zło na świecie [ROTFL, po raz n-ty].
Cały „The Runner” jest filmem perfekcyjnym. Nie ma co się czepiać szczegółów, bo „leży” tu wszystko. Odtwórca głównej roli popełnia grzeszki licealisty. Jego żona o nijakim temperamencie ze stoicyzmem planuje niewiadomo-co. Doradcy to totalni kretyni, a wyborcy są kosmitami.
Mnie osobiście zauroczył też durny oryginalny tytuł. Głęboka myśl zestawiająca pana senatora i jego zmagania ze światem, powiązanie nachalnie z faktem, że lubi sobie pobiegać. ROTFL! Perła!