Opisy dystrybutorów bywają zdumiewająco lakoniczne. W przypadku nowego filmu Rubena Ostlunda różnica między krótkim opisem a rzeczywistością grożą poważną chorobą.
„Po zatonięciu luksusowego jachtu młoda para walczy z pozostałymi pasażerami o przetrwanie na bezludnej wyspie”
Ostlund to nie jest byle tam ktoś. Ostlund to facet, którego filmy ryją beret i nie pozostawiają widza w stanie neutralności. Filmy Ostrunda można znienawidzić lub znaleźć w nich jakiś przewrotnie wciągający problem.
W nagrodzonym Złotą Palmą „The Square” reżyser rozprawił się ze znawcami sztuki nowoczesnej. W „Turyście” wziął pod lupę szlachetne obyczaje w obliczu kataklizmu. Historia „Trójkąta” to przewrotna krytyka kapitalistów.
Plejada obrzydliwych bogaczy i towarzyszących im odcinaczy kuponów w rodzaju znanej influencerki i pięknego modela w ciągu jednej nocy zmienia się w stado jaskiniowców.
Na nic zdają się dziewięciocyfrowe stany kont i złote roleksy. W obliczu szalejącego sztormu, równie gwałtownej (sic!) gównoburzy i niezrównoważonego kapitana marksisty pijaka wszyscy są tak samo bezbronni.
Po przyprawiających o odruch wymiotny scenach na statku reżyser rzuca niedobitki na bezludną plażę, przechodząc do etiudy o wykluwaniu się nowego społeczeństwa. Tu symboliczna stanie się scena, w której prym w obwieszonej brylantami bandzie obdartusów przejmuje jedyna osoba, która potrafi rozpalić ogień.
„W trójkącie” jest pełen mniej lub bardziej udanych alegorii i dygresji w stronę ruchu „eat the rich”, dosyć częstego gościa w kinematografii ostatnich lat. Przegięta do ekstremum historia luksusowego statku ma w sobie coś z zemsty biednego człowieka, który przez lata oglądał bogaczy z pozycji służącego, aby wreszcie porządnie się na nich zemścić. Zabrakło subtelności, ale przekaz jest czytelny.