Mroczne kino policyjne w wydaniu czesko – słowacko – polskim. Bratysława, rok 1992 – tuż przed ostateczną śmiercią Państwa o nazwie Czechosłowacja.
Krajobraz nadal przypomina ten sprzed upadku Muru Berlińskiego. Demoludy rozdarte są pomiędzy starym systemem a młodą demokracją. Po kilkudziesięciu latach bezkarnych rządów, na powierzchnię wypływają brudne sprawy wszelakich służb specjalnych.
Dwaj policjanci dostają na warsztat pochowanego w pośpiechu nieboszczyka. W jego głowie tkwi pokaźny gwóźdź a ślady na ciele wskazują na ofiarę przesłuchań STB, czechosłowackiej służby bezpieczeństwa. Dla starego „milicjanta” Burgera to tylko kolejny przypadek do odhaczenia. Młodszy Krauz (w tej roli gadający po czesku Maciej Stuhr) podchodzi do sprawy ambitniej, coraz mocniej zapadając się w bagno powiązań komunistycznych służb, Kościoła i wykluwającej się mafii.
Obiecujący scenariusz. Gorzej z wykonaniem.
„Czerwony Kapitan” jest ekranizacją powieści poczytnego słowackiego autora. Dominik Dan jest detektywem wydziału śledczego słowackiej policji i konsultantem ds. kryminalnych ministra spraw wewnętrznych. Niestety dobry scenariusz został położony realizacją z pogranicza „czeskiego filmu”. Nasi południowi sąsiedzi są świetni w kinie niepoważnym, przy ciężkich tematach brak im chyba wrodzonego czarnowidztwa i pesymizmu.
Temat, czas i miejsce akcji naturalnie przywodzi na myśl „Psy” Pasikowskiego. „Czerwony Kapitan” nie wytrzymuje tej konkurencji. W polskim filmie klimat był przytłaczający a bohaterowie żywcem wyjęci z przaśnych lat dziewięćdziesiątych. W słowackiej produkcji wszystko rozłazi się w szwach.
Akcja plącze się niemiłosiernie, szwarc charakterów trudno ogarnąć a sam Stuhr wypada nieprzekonująco. Richard Krauz wiedziony nieznaną bliżej widzowi motywacją, posiłkując się równie enigmatyczną dedukcją miota się pośród wszelakich mocy piekielnych z Bratysławy rodem. Mrożące krew w żyłach sceny wypadają gorzej niż straszenie dzieci Rumburakiem.
Apogeum filmowego dramatu – w zamierzeniu twórców zdaje się majstersztyk kina akcji – doprowadza do łez. Niestety nie ze wzruszenia, ale z rozpaczy nad ujęciami, za które student filmówki wyleciałby na zbity pysk z uczelni. Po obejrzeniu kolejnej dynamicznej sceny nabiera się podejrzenia, że „Czerwony Kapitan” to jednak jakiś pastisz o wysublimowanym poczuciu humoru niedostępnym polskiemu widzowi.
Niestety, oni tak na serio.
ps.
Nie jest sztuką śmiać się ze śmiesznego skądinąd języka braci zza gór, ale byłoby chyba lepiej zostawić język oryginału zamiast silić się na polskie udźwiękowienie. Całość okraszona koszmarnym dubbingiem dodatkowo uprzykrza śledzenie akcji. Stuhr polski dubluje Stuhra słowackiego a reszta aktorów brzmi jak panowie Blekota, Mekota i Pekota.