Nietuzinkowa książka podróżnicza autorstwa Amerykanina o holenderskich korzeniach.
J. Maarten Troost rzuca wielką Amerykę wraz z jej pogonią za pieniądzem na rzecz wysepki na końcu świata. Celem jest Tarnawa, jedna z ponad trzydziestu wysp koralowych na Oceanie Spokojnym. Formalnie to Państwo Kiribati. W praktyce rozrzucone w przestrzeni wielu mil morskich płaskie atole. Parę kilometrów od „w pizdu”.
Autor szybko rozprawia się z pocztówkowym wyobrażeniem turysty o raju na Ziemi. Owszem, czasem to raj i tylko wtedy gdy patrzymy na błękit oceanu. Wystarczy spojrzeć przez ramię, żeby wśród rajskiej plaży z nachylającymi się ku wodzie palmami zobaczyć wypięte tyłki tubylców, dla których ocean to naturalne miejsce defekacji.
Troost nokautuje sielskość tropików w każdym rozdziale. A to wspominając o deficycie wody, a to o hordach dzikich psów (doskonałe urozmaicenie diety autochtonów), a to o jednej linii lotniczej, której zdarza się przylecieć na wyspę.
Najeżona humorem opowiastka tylko z pozoru bez końca pastwi się nad tropikalnym piekłem. Pod welonem sarkazmu kryje się duża dawka sympatii dla ikiribati – specyficznej nacji zamieszkującej Tarnawę i jeszcze większa – choć nieco ukryta – pochwała prostego życia bez obciążeń współczesnej cywilizacji.
Tytuł jest oczywiście „podpuchą” – no bo kto sięgnie po „Wspomienia z Kiribati” 🙂