RSS

Jadąc do Babadag – Andrzej Stasiuk

10 Sier

To, co ma nadejść, nigdy tu nie dociera, ponieważ zużywa się gdzieś po drodze i zamiera jak blask dalekiej latarni. Panuje tutaj wieczny schyłek i dzieci rodzą się zmęczone.

Traktat o podróżach przez miejsca, które choć hucznie nazywane Europą, w rzeczywistości są innym światem. Zapomnianym, zacofanym i gorszym, ale wyłącznie w oczach spasionego Zachodu.

Tak. W tej części świata wszystko wszędzie i zawsze powinno być inaczej. Wynalazek map dotarł tu przedwcześnie albo zbyt późno.

Czas nadciąga z daleka i przypomina obce powietrze, którym już ktoś oddychał.

Stasiuk odbywa swoje podróże pociągami, samochodami, busami i autostopem ale to podróż przede wszystkim intelektualna i duchowa. Pełna zrozumienia dla spotykanych ludzi i kontemplująca zastany tam (nie)porządek. Autor podróżuje kompulsywnie, starannie omijając uporządkowany świat hoteli i pstrokatych pamiątek turystycznych. Podróżuje w miejsca starannie skrywane przed okiem obcokrajowca, kierując się wewnętrznym kompasem ustawionym na świadomość tubylców.

Sto sześćdziesiąt stempli jak psu w dupę. Wracam zawsze tak samo głupi, jak ciemny wyjeżdżałem. Wszędzie stoją faceci na rogach ulic i czekają, aż coś się zdarzy, wszędzie siedzenia w pociągach mają dziury powypalane papierosami i ludzie po prostu spędzają czas i patrzą spokojnie, jak historia dociska gaz do dechy.

Tracę czas i kasę. Równie dobrze mógłbym nie ruszać się z domu, bo to wszystko mam na miejscu. Gdziekolwiek się ruszę, wyglądam Cyganów.

Shqiperia” to Albania. Nawet jej prawdziwe imię w jakimś sensie oznacza samotność, ponieważ poza Bałkanami mało kto je zna. Przez dwa tygodnie słuchałem albańskiego na ulicy, w autobusach, w radiu i chyba ani razu nie usłyszałem słowa „Albania”. Zawsze było: Shqiperia, Shqiptar, shqiperise. Nazwa „Shqiperia” pochodzi od czasownika „shqiptoj”, który znaczy tyle, co wymawiać, mówić. W języku, którego nikt nie rozumie.

Współczesna literatura podróżnicza – o ile ktokolwiek jeszcze wybiera tą książkową – zaprowadzi czytelnika „w miejsca warte odwiedzenia” i takie, których „nie można przeoczyć”. U Stasiuka są tylko takie miejsca, których nikt oglądać nie chce. Zupełnie jakby były po niewidzialnej stronie globusa, w które nigdy nie trafi palec podróżnika.

Za oknem nic się nie działo. Znad suchych wzgórz nadciągał upał, snuł się przez otwarte drzwi i wypełniał wnętrze, cały ten syf i przypadkowość, brud, wyszczerbione szklanki, wytłuszczone kufle, butle z mętnego szkła, trupi plastik, opadał gorącą falą na zrujnowane sprzęty, napierał na ściany, na szyby osrane przez pokolenia much, wymiatał całe to wysypisko resztek udających przydatność, ten heroiczny pierdolnik odgrywający komedię trwania. Tak, transylwańskie desertum wchodziło do knajpy w Gergeschdorf jak do siebie.

Pomyślałem sobie, że mógłbym siedzieć tu przez lata i oswajać się z myślą o śmierci. Wychodziłbym codziennie na przystań promu i wyglądał jej przybycia. Zatarte, rozcieńczone miary czasu to przybliżałyby jej nadejście, to oddalały, i w końcu być może zyskałbym coś na kształt warunkowej nieśmiertelności. Bo przecież jeśli z taką łatwością zanikało tutaj życie, to i ona musiałaby przyjmować jakąś niejasną, fantomatyczną postać. W codziennej wędrówce między cieniem knajpianych topól i przystanią pozbywałbym się zbytecznej energii

Co najciekawsze, chociaż autor zupełnie nie stara się do tego zachęcić, ta podróż w magiczny świat burości na swój sposób fascynuje.

Teraz muszę sobie wyobrażać, że tam wrócę. Najlepiej jesienią, gdy opadną liście, żeby szukać potwierdzenia tych wszystkich domysłów, szukać tego chrobotu, butwienia, pełznącej pleśni, która wchodzi niezauważalnie i cicho w kamień, mur i drewno, w schowane w szafie stroje na niedzielę. Drobnoustroje, grawitacja i wilgoć — to są składniki bytu mojej części kontynentu.

Wszystko wskazuje na to, że chciałbym mieć własne państwo. Żeby po nim w kółko jeździć. Państwo bez wyraźnych granic, państwo, które samo nie wie, że istnieje, i państwo, które guzik obchodzi, że ktoś je wymyśla i ktoś do niego wjeżdża. Senne państwo z niejasną polityką i historią jak ruchome piaski, z teraźniejszością niczym kruchy lód i kulturą jak cygańskie pałace w mieście Soroca. Nic innego tutaj nie przetrwa bez ryzyka parodii. Co tam zresztą państwo. Niech będzie od razu cesarstwo

Czasami wyobrażam sobie mapę złożoną z miejsc, do których chciałbym powrócić. Ta mapa jest niepoważna. Nic właściwie na niej nie ma: mokry śnieg w Gönc, Zborov ze zrujnowanym kościołem, Caraorman ze swoim pustynnym piaskiem i rdzewiejącymi maszynami, które miały odzyskiwać złoto z dunajskich wód, upał w Erind, Biała Spiska i tonący w półmroku sklep spożywczy, świt i woń kocich szczyn w Piranie, wieczorne Răşinari z zapachem snującym się z piernikowej manufaktury, wieprze niedaleko Oradei, świnie w Mátészalka, Delatyn ze swoją stacją kolejową w porannej szarówce, Duląbka, Rozpucie i Jabłonna Lacka, Huşi i Sokołów, i teraz jeszcze te Lubenice.

 

 

Reklama
 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 10 sierpnia 2022 w literatura 2022

 

Tagi: , , , ,

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

 
%d blogerów lubi to: