Domek z kart posypał się jeszcze przed premierą ostatniego, szóstego sezonu. Obyczajowa afera Kevina Spacey zachwiała posadami papierowego White House, ale po chwili grozy scenarzyści postanowili nie zrażać się zniknięciem głównego bohatera. Francis Underwood został pochowany już w promocyjnych reklamach.
Umarł król, niech żyje królowa. Oczywistym kandydatem na spadkobiercę domu Underwood już w piątym sezonie była pani V-ce Prezydent.
Sezon szósty startuje w setnym dniu rządów Claire. Nowa gospodyni Białego Domu spotyka się z ostracyzmem politycznych oponentów, niewypowiedzianym męskim szowinizmem i zastępami wrogów czających się za rogiem.
Niczym w cyrkowej sztuczce scenarzyści wyciągają z kapelusza potężny ród Shepherdów. Machiaweliczny spisek oligarchów to główna oś intrygi sezonu, choć szczęśliwie nie jedyna. Brak przepotężnych Shepherdów w poprzednich sezonach nadrabiają wstawki z przeszłości Claire i coraz większe kłębowisko starych – nowych bohaterów.
Ostatni sezon wyraźnie nie dorasta do pięt poprzednikom. Brutalnie usunięty z produkcji Spacey fascynował burzeniem czwartej ściany i mesmerycznie hipnotyzował widza. Miał to coś, czego Robin Wright nie udało się powtórzyć.
Brakuje politycznych smaczków, które dawały poczucie podglądania senatu od kuchni. Gabinet owalny z pola werbalnej walki o władzę stał się litaralnym miejscem zbrodni. Wątki sensacyjne z budzących grozę wyjątków zostały zresztą regułą. Trup ściele się gęsto a stojący za tym bohaterowie są bezkarni niczym postaci z kreskówek. Fabuła plącze się w „potrójnych nelsonach” spłycając misterne spiski do rangi niezrozumiałych rozgrywek psychopatów.
Szósty sezon kończy cykl. Pierwsze odcinki „House of Cards” były sensacją. Końcówka mętna i pozbawiona dobrego scenariusza pozostawia poczucie niedoróbki. Szkoda.