
Mężczyzna z chlebem wskazał w tym kierunku, mówiąc:
– It is the Jews. The Israilis settlement. You know? Skinąłem głową. Settlement. Israil. – They lie to us. They kill us. The Israili. The basterds.
Spojrzałem na Simsona. Simson spojrzał na mnie. Mężczyzna z chlebem jeszcze nie skończył.
– You don’t have in German Israil. Ups. – Hitler. Właśnie. – Why Hitler go to Russia? Why not Palestin?
– Yes! – krzyknął Simson. – Heil Hitler. W autobusie zrobiło się bardzo cicho.
Niemiec w Izraelu brzmi jak oksymoron i nieuchronnie prowadzi do skojarzeń rodzaju: holokaust – naziści. Zderzenie kulturowe obu nacji przez kolejne tysiąc lat nie uniknie tlącego się poczucia winy z jednej i ledwie skrywanej wrogości z drugiej strony. Choć oba narody przerobiły kwestię zbrodni i kary po wielokroć, niemiecka stopa na uświęconej żydowskiej ziemi to nadal rzecz zdumiewająca mieszkańców tradycyjnej Jerozolimy. A nawet nowoczesnego Tel Avivu.
– Ma seh? Ma atah osseh? Atah meschuggah? Eise Germani! Eise Nazi! You want to kill me? You want to finish the Holocaust?
Opisując własne doświadczenia w Izraelu Markus Flohr postanowił przełamać stereotypy i wcielić się w Niemca obywatela świata.
Imprezy do rana, używki na festiwalu, erotyczne przygody wypełniają opowieść po brzegi. Podobne historie można umiejscowić w dowolnym europejskim mieście. Jak tysiące mu podobnych podróżników dowolnej nacji – pochłania świat przez pryzmat przygody, zabawy i nieuchronnych kulturowych faux pass. Te pojawiają się często, bo przybyszowi ze starej Europy wdepnięcie w grząskie tematy zdarza się co drugi krok. Szczególnie jeśli jego przodków kojarzy się głównie z mundurem w kolorze feldblau.
Syn niemieckiego pastora nie pisze z pozycji kolan, nie unika tematów tabu i niewygodnych twierdzeń. Bawi się sytuacją, skupiając na codzienności. Kątem oka dostrzega oczywiście wszystko, co w codziennych rytuałach sięga korzeniami do jarzma przeszłości.
Nocne życie Jerozolimy to jedno, spotkania z konserwatywną większością to drugie oblicze książki. Markus wpada często w sytuacje, w których różnice kulturowe zarysowują się ostro. Jak choćby ta o podróży autobusem z wielkim drewnianym krzyżem – scena żywcem wyjęta z „Monty Pythona”. Zdumiewający przemarsz w stylu Jezusa to za mało. Bohater myli autobusy i trafia do dzielnicy Mea Szarim, enklawy żydowskich „ultrasów”.
Mówi się, że w Jerozolimie można zadzwonić do Boga, płacąc za połączenie według taryfy lokalnej. W Mea Szearim Bóg do ciebie oddzwoni.
Dyskusje o religiach i obyczajach są zresztą największą osobliwością książki. Toczone w nadzwyczaj frywolnym tonie młodego pokolenia, często ocierają się o granice dobrego wychowania, oddając jednak na swój przewrotny sposób sceptyczne spojrzenie na cudze wierzenia.
Cóż on poradzi na to, powiedział, że my, chrześcijanie, musimy wszystko robić inaczej. Najpierw wymyśliliśmy nową religię z tym lekko głupkowatym Żydem jako maskotką. Potem zmieniliśmy plan tygodnia, przełożyliśmy szabat na niedzielę i udajemy, że tak było zapisane w Biblii od zawsze – a potem jeszcze ja przyjeżdżam do Jerozolimy i tłumaczę mu, kiedy jest szabat?
***
– To Simson. On jest Izraelczykiem. – O, Shalom. Did you like the church? – Yes. Great show. Najbardziej podobał mi się ten kawałek, kiedy zjedliście Jezusa.
***
Jak streścić wszystkie żydowskie święta w trzech zdaniach? Oni chcieli nas zniszczyć. My przeżyliśmy. Najedzmy się.
Sięgając po „Gdzie sobota jest niedzielą” nie liczcie na kolejną opowieść z cyklu „National Geographic”. Markus Flohr nie jest turystą odhaczającym kolejne atrakcje na liście „the best of Israel”. Nie jest to także traktat pokojowy, jakiego można by spodziewać się po Niemcu krytycznie patrzącym na historię. Najcenniejsze obserwacje to te, które przekuwają nadęty balon „narodu wybranego” pokazujące jego współczesną, zwyczajną twarz.
Można zarzucić autorowi intelektualną płyciznę, pozbawioną głębszej zadumy. Błąd. Opowieść Flohra to możliwość przyjrzenia się Izraelowi oczami przechodnia, bez czołobitności, ale z dużą sympatią dla tego narodu.