Lata dwudzieste. Niemcy zmieniają się po Wielkiej Wojnie. Kwitnie moda na ezoterykę, odradzają się nastroje narodowe, pojawia antysemityzm.
W prowincjonalnym Breslau osiada sekta „tancerzy” ze swoim guru Theodorem Rauchem, który okrzyknął się „tańczącym Janem Chrzcicielem”. Zamieszanie jakie robi na ulicach sekta jest na rękę tajemniczego spisku mieszczan. Uczestniczący w nim Wrocławianie planują wykorzystać Theodora Raucha i jego umiejętności. Tymczasem w mieście dochodzi do kolejnych tajemniczych śmierci. Młode kobiety umierają z melancholii, bez zewnętrznych oznak popełnienia zbrodni. Powtarzające się przypadki są zmorą dla lokalnej policji.
Dochodzeniem zajmuje się nadkomisarz Eberhard Mock. Równocześnie z mozolnym śledztwem, policjant musi stawić czoła własnym demonom.
Kolejnego „Mocka” jak zawsze „wciąga się” w kilka wieczorów, ale autorowi tym razem zabrakło czasu na porządną intrygę. Tytułowy Golem pojawia się niczym królik wyciągnięty z kapelusza w trakcie ciekawie rozwijającej się akcji. Alkoholowe ekscesy bohatera są sugestywne lecz pozbawione dłuższego continuum, a płynąca z nich finałowa rozgrywka mocno rozczarowująca. Zachodzę w głowę jak historia z roku 1920 ma się do znanego z pierwszych tomów podstarzałego komisarza Mocka, znanego wrocławskiego sybaryty. Nie stroniącego przecież od „stopki” dobrze zmrożonej czystej czy potężnego kufla znakomitego niemieckiego piwa.