26 film o perypetiach Jamesa Bonda, czwarty w dorobku Daniela Craiga. Statystyka na początek? Tak – bo statystyka to w przygodach agenta MI6 jest równie ważna jak sama fabuła.
„Spectre” w liczbach to także drugi film w reżyserii Sama Mendesa (wcześniej „Skyfall” a także fantastyczny „American Beauty”). Co ciekawe, reżyser ma dobrą rękę do muzyki – drugi film i drugi Oscar za najlepszą piosenkę.
Każdy „Bond” produkcyjnie to wielka sprawa. Elitarny cykl nadal stanowi klasę samą w sobie i żaden Jason Bourne czy Jack Reacher mu nie podskoczy. Ale cykl o 007 to także wielkie reżyserskie wyzwanie – zachowanie złotych proporcji pomiędzy komercją a niepowtarzalnością jest kwestią reżyserskiego życia lub śmierci. A do tego zawsze musi być w tym niepowtarzalna, magiczna szczypta „tego czegoś”. W „Casino Royale” była nim sama postać Craiga i realizm zaskakujący po latach z Pierce Brosnanem. W „Skyfall” przytłaczający klimat.
„Spectre” ma dwie twarze. Z jednej to „Bond” przełomowy, spinający znaczącą część cyklu i zdecydowanie nowatorskie wątki w fabule. Z drugiej – nadal estetyka wierna serii i powielany po raz 26-ty schemat (żeby nie napisać ordynarnie „przepis na sukces”). Godzenie ze sobą sprzeczności brzmi ryzykownie, ale raz jeszcze stary przepis przynosi udany efekt.
Artystycznie Sam Mendes musiał sprostać nie lada wyzwaniu. Swoim „Skyfall” sam sobie wysoko zawiesił poprzeczkę. Nie sposób było jej przeskoczyć. Wzmocnienie koktailu o nazwie „Skyfall” odrobiną czegokolwiek zmieniłoby go w inny koktail: Mołotowa.
Reżyser postanowił zatem temat … objeść. Związanie całości zbrojonym szalunkiem „wszystkich poprzednich Bondów” wydaje się zadaniem karkołomnym, ale udało się zadziwiająco dobrze. Konstrukcja 26 odsłony przygód Agenta Jej Królewskiej Mości jest jak dobra kompozycja zapachowa.
Organizacja „Spectre”, Alma Mater wszystkich „najstraszniejszych organizacji” w dziejach Bonda to dobrze znana „pierwsza nuta”.
Trzeba chwili, żeby dojrzeć drugą osnowę. To polityczne perypetie samej MI6 – znak nowoczesności, dygresja do współczesnego świata.
James starzejący się w pięknym stylu, z nieco większą niż zazwyczaj odrobiną ironii to smaczek, który uwalnia się dyskretnie, ale jest największą wartością. To jemu warto się przyjrzeć.
Kiedy Daniel Craig otrzymał swoją „licencję na zabijanie” światowe forum „bondologów” podniosło lament. Po czterech filmach James Bond ma twarz Craiga i nie wyobrażam sobie innego.
„Spectre” nie jest ideałem. Film traci punkty w kilku miejscach. Dziewczyna Bonda – Lea Seydoux – jest nijaka i z pewnością nie trafi do panteonu największych kociaków Jamesa. Femme Fatale o twarzy Moniki Bellucci jawi się niepotrzebnym epizodem. To zmarnowana karta w talii i nijaka rola Włoszki.
Kontrowersyjny jest niestety mastermind zbrodni. Grający Ernsta Blofelda Christoph Waltz dał z siebie wszystko. Paradoksalnie problemem tego świetnego aktora jest bycie Christophem Waltzem. Oglądając go, ma się przed oczami pułkownika Hanza („Bękarty Wojny”) i Dr Schultza („Django”). Waltzowi do twarzy z wyrachowanym okrucieństwem (wspomniane kreacje – obie oscarowe), ale brakuje mu obłędu w oczach (tu bezkonkurencyjny Javier Bardem w „Skyfall”). W efekcie szef wszystkich zbrodniarzy jest jakiś taki… malutki.