Podobno „Knight of Cups” to jedna z kart Tarota. Oznacza emocjonalną równowagę, kontrolę, hojność. Odwrócony wręcz przeciwnie złość, zmienność, manipulację emocjonalną. Która z twarzy „Rycerza Kielichów” trafiła na warsztat? Czyżby to był traktat o dwubiegunowości? Dziwny tytuł może oznaczać wszystko i nic. Przeważnie daje pewne rozeznanie o fabule. Nawiązanie do Tarota to ciekawy początek, smakujący mistyczną tajemnicą ludzkiej natury. Być może klucz do głównego bohatera. Ale z filmu się tego nie dowiemy. Bo z filmu, w ogóle niewiele się dowiemy.
„Bo to piękny film o niczym był” parafrazując Bogusia Lindę.
Terrence Malick to taki filmowy poeta, nie dla każdego zrozumiały. Natchnione frazy z offu i powalające kadry Emmanuela Lubezkiego stają się znakiem rozpoznawczym tego reżysera. Po „Drzewie Życia” „Knight of Cups” zdaje się potwierdzać regułę. Malick kręci piękne filmy, pozbawione jednak twardego kręgosłupa historii. A to przecież ciekawa historia jest tym, czym tak naprawdę widz szuka na seansie.
„Rycerza…” można streścić w kilku słowach: Rick (Christian Bale) prowadzi wystawne życie kogoś ważnego. Nie wiemy kogo, chociaż dystrybutor nazywa go scenarzystą. Rick szwenda się tu i tam, przemyśliwując nader skomplikowane kwestie zaklęte w wymuskanych frazach. Paulo Coelho zapewne gotuje się z zazdrości.
Rick nie wie co lepsze: życie na full, czy tęskne spojrzenia rzucane w harmoniczne pejzaże. Rick nie musi tego precyzować, reżyser wykłada swoją filozofię w pokrętny, choć w zasadzie łopatologiczny sposób – widzu wybierz sam. Wille za miliony dolców, najpiękniejsze kobiety, wypasione fury? A może ćwierkający ptaszek i bezmiar oceanu?
Ha! No pewnie, że Ćwirek.
Jak to z poezją bywa, ma swoich fanów (garstkę) i znudzone, nieczułe gremium arogantów (zazwyczaj pozostałe cztery miliardy ludzi na Ziemi). Z poezją filmową chyba jest podobnie – to co smakuje w off’owym kinie na 30 krzeseł, ubrane w splendor hollywoodzkiego hitu nie zachwyci zbyt wielu.