RSS

Archiwa tagu: Brad Pitt

Ad Astra

Saga rodu Astrali 🙂

Clifford McBride, najlepszy z najlepszych rodzaju ludzkiego rusza w najodleglejszy zakątek Kosmosu. Misja „Lima” ma dotrzeć za pierścienie Neptuna. Na skraju Układu Słonecznego załoga będzie poszukiwać śladów obcych cywilizacji. Misja przepada bez wieści.

Kilkadziesiąt lat później Roy McBride rusza na Marsa z misją, której stawką jest dalsza egzystencja Ziemi. Jak nietrudno się domyśleć, obie historie szybko połączą się w zgrabną całość.

Za niemalże 100 milionów dolców James Gray do spółki z operatorem „Interstellar” i scenografem „Birdmana” stworzyli amalgamat hollywodzkiego thrillera S-F i filozoficznego kina lat 70-ych. Im dalej od Ziemi, tym podróż Roya McBride upodabnia się do pogoni kapitana Willarda za oszalałym pułkownikiem Kurtzem.

„Ad Astra” niczym Księżyc ma dwie strony. Po tej ciemnej są kowbojskie awantury w stanie nieważkości i spotkanie z małpką ekspres. Po tej jasnej retro stylizacja techniki przyszłości (bazy na Księżycu i Marsie to wizualny majstersztyk!) i doskonały klimat filmu.

Produkcja nie uniknęła czarnych dziur w scenariuszu i banalnych uproszczeń, ale summa summarum robi wrażenie i świetnie się go ogląda.

Brad Pitt niczym Buzz Astral wypełnia szczelnie cały ekran. Na szczęście główny bohater „Ad Astra” nie składa się wyłącznie z super mocy i jego długiej podróży przez bezkres galaktyki towarzyszy coś więcej niż tylko rozkaz „Seek and Destroy”.

Choć myślą przewodnią jest pytanie o obce cywilizacje i podbój kosmosu, to w swojej historii James Gray stoi obiema stopami na ziemi. Space opera w wykonaniu Brada Pitta i Tommiego Lee Jonesa (ponownie jest „twardy jak w Ściganym” 🙂 ) ma dużo więcej wspólnego z naszą starą Ziemią niż gazowym olbrzymem na skraju Układu Słonecznego.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 22 listopada 2021 w kino 2021

 

Tagi: , , , , ,

Once upon a time in Hollywood

W nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku dom przy Cielo Drive 10050 w Benedict Canyon odwiedzili nieproszeni goście. Banda Charlesa Mansona znalzała się w tym domu bez przemyślanego planu. Poza jednym celem – zabić wszystkich.

Tak się jednak składa, że po sąsiedzku z wziętym europejskim reżyserem Polanskim i jego uroczą żoną mieszka Rick Dalton.

Gwiazda serialu „Bounty Law” nie świeci już tak jak kiedyś. Dalton chwyta się coraz mniej prestiżowych ról a jego kariera utknęła w martwym punkcie. Na duchu podtrzymuje go Cliff  Booth. Stuntman, „handy-Andy” i najlepszy kumpel w jednym nie odstępuje Ricka na krok, po cichu nadal licząc na swoją szansę na srebrnym ekranie.

„Once Upon a time in Hollywood” to zlepek historii wielu osób. W tle czai się ponura historia posiadłości przy Cielo Drive – brama w bramę z wystawnym „mansion” Ricka. Gdy na scenę wkracza para Polański/Sharon Tate, widz wstrzymuje oddech. Znając zamiłowanie reżysera do scen gatunku „gore” przez cały seans nadchodząca zbrodnia jest niemal fizycznie namacalna.

Quentin Tarantino raz jeszcze prezentuje swoje uwielbienie do kina wielogatunkowego i pokazuje pazurki. Przeraźliwie długi „Once upon a time..” przewrotnie nie skupia się na nadchodzącej katastrofie ale na komediowej parze wyciągniętej żywcem z ‚buddy movies”. To zresztą nie koniec mieszania, bo dygresjami i memorabiliami jest wypełniony po brzegi – chociażby sceną z kultowym Bruce Lee.

W „Once Upon a Time..” Tarantino złagodził nieco swój styl i mocno zanurzył się w sentymentalizm. Czy to wada? Bynajmniej – powstał jeden z lepszych dzieł w dotychczasowej karierze reżysera.

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 4 grudnia 2020 w kino 2019

 

Tagi: , , , , ,

Allied

Afryka 1942. Kanadyjski oficer wywiadu Max ląduje na środku pustyni z misją eliminacji faszystowskiego kacyka. W Casablance ma pomagać francuska agentka Marianne.

Ale prawdziwa akcja filmu rozegra się nie w marokańskim mieście, a w bombardowanym Londynie. To w stolicy Brytanii alianci stoczą ze sobą prawdziwy pojedynek na uczucia i emocje.

Film Roberta Zemeckisa ogląda się z przyjemnością. Choć dzieło nie ma rozrywkowych walorów legendarnego „Powrotu do Przyszłości” czy mądrości „Forresta Gumpa” to znać w nim rękę mistrza. Akcja toczy się gładko a para Pitt – Cotillard nie pozwalają oderwać wzroku od ekranu.

Do słabych stron filmu zaliczyć można nazbyt efekciarskie sceny grające na emocjach czy nieco zbyt epickie klimaty na wyrost pretendujące do „Casablanki Bis” (sic!). W pierwszych scenach uśmiech mimowolnie wywołuje podobieństwo do „Bękartów Wojny”.

Filmem będą z pewnością urzeczeni wielbiciele Brada Pitta świetnie prezentującego się zarówno w stylowym mundurze lotnika jak i gustownej panamie.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 6 sierpnia 2017 w kino 2017

 

Tagi: , , ,

War Machine

Przebojowy czterogwiazdkowy generał amerykańskich Marines dowodzi siłami NATO w Afganistanie. Przerośnięte ego i zakuty wojskowy łeb to w gruncie rzeczy główny bohater tego filmu.

Netflix z przytupem zabrał się za kino przez duże „K”. „War Machine” ma budżet 60 milionów USD, których większa część prawdopodobnie trafiła do kieszeni najsławniejszego rozwodnika świata. Sens scenariusza kryje się w podprogowej krytyce amerykańskiej polityki zagranicznej, ale jest to przykryty potężnym pokładem „komediowym” w wykonaniu Brada Pitta. Problem w tym, że komediowość w tym przypadku jakoś nie bardzo śmieszy. Byłoby dobrze myśleć, że jest to celowy zamiar Netflixa, dotychczas mocno – choć momentami nieco stronniczo – zaangażowanego w postrzeganie rzeczywistości krytycznym okiem.

Generałowi Glennowi McMahon’owi w komediowej interpretacji Pitta bliżej jest do slapsticków Steve Martina niż subtelnej satyry na przywary wojennego managementu firmy „US Army”.

McMahon wygłasza bzdurne tyrady, obmyśla durne plany i całym sobą potwierdza głupotę, jaką są pokojowe bajdurzenia amerykańskich tuzów. W tle czają się osobiste ambicje i ułańska fantazja w małym móżdżku. Na jego sztab składają się równie przerysowane indywidua – wiecznie-drący-ryja generał furiat, cwany rzecznik cywil wbity w przepisowy mundur czy wzięty z przypadku tłumacz.

Zdumiewające jest także natrząsanie się z afgańskiego prezydenta Karzaia. Kreacja Bena Kingsleya jest doskonała, ale nie spodoba się raczej sprzymierzeńcom Ameryki w Afganistanie. Prezydent Karzai to kompletny ignorant i idiota. Aż szkoda, że w „War Machine” nie pojawił się wątek polski 🙂

Komediowe kreacje Pitta bywają dobre. Taką był występ w „Bekartach Wojny”. Rolą McMahona bożyszcze kina przeholował – ot, choćby pokracznym joggingiem i przegiętą mimiką twarzy. Mimochodem Brad Pitt wykonał podwójną woltę: sparodiował samego siebie z zaangażowanych filmów kina akcji, w których już bez próby rozśmieszenia widza robi podobne miny jak generał McMahon.

„War Machine” można ocenić w dwóch warstwach – jako slapstickowa komedia o wojsku jest śmieszna „tak sobie”. Postrzegając film jako zajadłą satyrę szerzej postrzeganej amerykańskiej bufonady Netflixowi należą się oklaski.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 9 lipca 2017 w kino 2017

 

Tagi: , , , ,

The Big Short

The Big Short2008 rok. Rosnąca bańka ekonomiczna nie daje znaków ostrzegawczych. Kwitnący rynek nieruchomości, doskonale prosperujące banki, zadowoleni klienci. Wszystko chodzi jak we wzorcowej maszynie. Do czasu, aż mała iskra wywoła wielkie bum!

W biurach Wall Street rekiny finansjery przeliczają kolejne wskaźniki na wirtualne pieniądze w jedną i drugą stronę. Łańcuch pokarmowy tego biznesu prowadzi od małych płotek do największych bossów. Gdzieś po środku jest kilku gości, którzy lepiej od innych rozumieją długie kolumny cyferek i widzą nadchodzące ekonomiczne tsunami.

Michael Burry (Chrystian Bale) jest społecznym socjopatą, oryginałem paradującym boso w biurze pełnym garniturów po 5000 baksów sztuka. Ale jest także geniuszem analizy. W swoim matematycznym autyźmie dostrzega regularność prowadzącą do jednego wniosku – będzie niezła jatka.

Z innego punktu widzenia patrzą na to zaangażowany społecznie Mark Baum (Steve Carell) i doświadczony Ben Rickert (Brad Pitt). Każdy z osobna przeprowadza dowód na katastrofalną kondycję rynku pożyczek subprime.

Obligacje zabezpieczone hipotekami sprzedawane przez banki to w skrócie bomba, od której się zaczęło.

Reżyser Adam McKay podjął się karkołomnej próby przetłumaczenia na język zwykłego człowieka przyczyn jednego z największych kryzysów finansowych. Jak trudna to sztuka, przekonali się wcześniej twórcy chociażby „Margin Call”.

„Big Short” podchodzi do tematu w stylu MTV. Teledyskowy montaż i dynamiczne sceny z pozoru nie pasują do posiedzeń Zarządów banków i gadek o skomplikowanych wskaźnikach. W filmie McKaya scena goni scenę, brylantowe wnioski wyciągane są z rzucanych w powietrze akronimów rodem z narzecza bankierów i maklerów. Gdyby nie wstawki z udziałem celebrities, niewiele dałoby się z tego pojąć. Wspomniane wstawki to łopatologiczna próba przetłumaczenia mętnych meandrów finansowych. Ze wszystkich najlepszy bodajże jest Anthony Bourdain wyjaśniający jak upchnąć stare nic nie warte kredyty w zupełnie nowy produkt.

„The Big Short” to film świetnie zrealizowany, doskonale zagrany, mający swój styl. Brawa należą się niezawodnemu Christianowi Bale i Steve Carell’owi, ale też reszcie obsady. Największym mankamentem pozostaje kwintesencja filmu, czyli sam mechanizm piramidy finansowej z użyciem CDO i innych dziwnie nazwanych machinacji. Nie łatwo pojąć istotę szwindla na najwyższych szczeblach – nawet przy próbie uproszczenia definicji. Łatwo natomiast dojść do słusznych wniosków – najwięksi nigdy nie upadną – z nimi musiałyby upaść rządy i cały porządek dzisiejszego świata.

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 20 listopada 2016 w kino 2016

 

Tagi: , , , ,

By the Sea

By the Sea

Osoby:

Roland – pewny siebie amerykański pisarz, mówiący po francusku. Jeszcze nie ćma barowa, ale już stały bywalec. Cechy szczególne – postępująca opuchlizna twarzy.

Vanessa – eteryczna i zadumana, z mocnym dystansem do otoczenia skrywanym za wystudiowanymi pozami i ciemnymi okularami. Żona Rolanda większość dnia spędzająca samotnie w pokoju. Cechy szczególne – chudość pytająca o postępującą anoreksję aktorki.

Miejsce:

francuska riwiera, wioska zatopiona w uśpionej zatoce. Mały port, knajpka starego Michela, dystyngowany hotel pokryty patyną. Senna za dnia, ożywa nocą jak na południowe kraje przystało.

Akcja:

w pierszej godzinie – nie stwierdzono.

W pierwszej scenie fasadowe małżeństwo mknie kabrioletem „z epoki” w oślepiającym słońcu. Monumentalni i wyniośli, ale bez cienia zainteresowania sobą i otoczeniem. Leniwa atmosfera miasteczka i brak akcji tylko podkreśla kryzys tego związku. Poranne i wieczorne uprzejmości, półsłówka i banały.

Dramat Angeliny Jolie nie bez przyczyny przywodzi na myśl europejskie kino lat siedemdziesiątych. Miejsce i atmosfera doskonale oddają intelektualnie niedoścignioną w Ameryce twórczość Francuzów, czerpiąc z niej garściami. Po filmach poruszających ważkie tematy Jolie spojrzała w głąb siebie. Czy „By the Sea” to rodzaj wiwisekcji własnego związku? Ukryta w leniwej otoczce satyra na korporację „Brangelina”? Przez większą część filmu, ciągnąca się akcja przywodzi na myśl właśnie takie powody powstania tego dzieła.

W gruncie rzeczy „By the Sea” to bardziej krok w artyzm i chęć stworzenia dzieła innego niż blockbustery, w których para zwykła grać zazwyczaj. Być może nie do końca udana, ale  z pewnością intrygująca.

 

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 7 września 2016 w kino 2016

 

Tagi: , , , , ,

Fury

FuryDas Total Kampf

Kwiecień 1945. Błotnista wiosna, końcowe chwile III Rzeszy. Adolf wielki wysyła do boju ostatnie bataliony, nakazując walkę do ostatniego naboju, Druga strona jest równie zmęczona. Pochód amerykańskich chłopców trwa od dwóch lat. Za nimi Afryka Północna, Sycylia, marsz przez Europę. Każdy chciałby dotrwać do końca w całości.

Lights first time, every time!

M4 Sherman nazywany był „Ronsonem”. Niekoniecznie z uwagi na niezawodność. „Zapala od razu, za każdym razem” głosiło hasło tego producenta. Podobno trafienie amerykańskiego czołgu dawało niepowtarzalny pokaz fajerwerków. Wysoki na kilka metrów gejzer ognia z wieżyczki. Poniekąd zresztą dzięki firmie Ronson – produkującj także zapalniki do pocisków.

Ruszające na przedzie natarcia maszyny narażone były na największy ogień dział kalibru 88 mm i pancerfausty. Największym zagrożeniem stanowiły rewelacyjne PzKpfw VI Tiger. Amerykańskie średnie czołgi miały niewielkie szanse na wygraną z niemieckim kolosem.

Wardaddy znaczy śmierć

Wszystko to można zobaczyć śledząc załogę „Fury”, jednego z czołgów 2 dywizji pancernej „Hell on wheels” i wchodzącej w skład armii gen. Pattona.

Wszystko, a nawet więcej. Pierwszy bodaj raz w tak bezpośredni sposób filmowcy przedstawiają amerykańskich żołnierzy likwidujących jeńców czy traktujących niemieckich cywili jak zdobycz wojenną. Na pograniczu „Bękartów Wojny” Tarantino są sceny niekrytego zadowolenia z masakrowania „Niemiaszków” a w szczególności początkowe kadry filmu z Bradem Pittem. Być może reżysera Davida Ayera zainspirowała sama historia. W trakcie kamapnii włoskiej rozgrzani agresywnymi przemowami swojego generała żołnierze zabili na miejscu wielu włoskich i niemieckich jeńców.

„Fury” z marszu można zaliczyć do nurtu naturalistycznej, modnej od paru lat, szkoły filmowej. Pierwszy był oczywiście „Szeregowiec Ryan”, później serial HBO „Kompania Braci”. „Furia” jest jeszcze surowsza. Armia jest nieokrzesana, brudna i zła. Brnący w ciężkim błocie amerykański John Doe jest znieczulony wszechobecnym piekłem. Nikt nie bawi się w polerowanie guzików a trupy zgarniane są do wspólnego dołu spychaczem.

Wielkie brawa należą się producentom. Duża dbałość o szczegóły nadają filmowi wielkiego realizmu. Wszystko tu jest na swoim miejscu, od oryginalnych maszyn z Bovington Tank Museum po teutońskie zgliszcza. Nadwrażliwcy dyskutują oczywiście o szczegółach niezgodnych z rzeczywistością wiosny’45 czy nad przypadkowością hitlerowskich medali dyndających w kabinie. To jednak film rozrywkowy a nie kronika filmowa.

Bój to jest nasz ostatni

O ile w sferze scenografii (oprócz zbyt „laserowych” efektów pocisków smugowych) Sony Pictures dokonało ogromnej pracy, to fabularnie David Ayer dał się ponieść kawaleryjskiej fantazji. Ostatnia faza filmu przypomina amerykańskie dramaty wojenne z poprzedniej epoki. Reżyser postawił na atrakcyjność filmu, zupełnie odpuszczając sobie racjonalizm. Spiewające zastępy SS umundurowane prosto od krawca w kwietniu 1945 to niestety Sience Fiction. Podobnie jak ich nieporadność.

Licentia poetica Davida Ayera zepsuła nieco ten (niemalże perfekcyjny) film. Gdyby zrobili to Ruscy, uśmielibyśmy się w kułak z takiej agitki. W przypadku Brada „Wardaddy” Pitta możemy pozachwycać się jak pięknie oddaje życie za Amerykę. Bo przecież:

War never ends quietly.

 

 

 

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 16 lutego 2015 w kino 2015

 

Tagi: , , , , ,

12 years a slave

12yas-posterSolomon Northup urodził się wolnym człowiekiem. Będąc czarnym padł jednak ofiarą chciwości białych, których profesją było pośrednictwo w sprzedaży niewolników. Proceder musiał być kuszący niczym nowe Audi A8 dla ruskich złodziei. Uśpiony Northup został przewieziony z Waszyngtonu aż do Luisiany, gdzie Południowcy nadal czerpali niemałe zyski z niewolniczej pracy.

Przez 12 lat (ach ten spoiler w tytule 🙂 Northup ukrywał swoje wykształcenie i pochodzenie, będąc w beznadziejnej sytuacji czarnego niewolnika na zacofanym Południu. Dopiero list przekazany dzięki napotkanemu Kanadyjczykowi pozwolił na uwolnienie od jarzma. Po uwolnieniu Northup opisał swoją niedolę w książce o tym samym co film tytule ( -ciekawe skąd wiedział wcześniej jaki będzie tytuł filmu? :).

Film jest poprawny, ale nie doskonały. Być może ze względu na przewidywalność (znów ten spoiler) widz skupia się na niemym cierpieniu człowieka i podziwianiu pocztu białych degeneratów. A tych przedstawił Steve McQueen (nie, to nie ten od wyścigów ulicami Frisco) z prawdziwą maestrią. Wachlarz oprawców jest szeroki – od pozornie delikatnego pastora po absolutnego szaleńca i zboczeńca (ulubiony aktor reżysera – Fassbender znowu w szarżującej interpretacji). Oblicza zła zdają się przekazywać główne przesłanie filmu – jak mawiała Bożenka Dykiel – „podłość ludzka nie zna granic”. Jedynym sprawiedliwym jest przypadkowy Kanadyjczyk, w którego rolę wciela się (a jakże) sam Brad Pitt we własnej osobie.

Ilość Oscarów jakie uzyskał ten film od Akademii w 2014 roku zdumiewa, choć nie powinna. Temat nie jest powszechnie znany i „oklepany”. Ważkie społecznie filmy o jasnym i wzniosłym morale zawsze poruszą serca jurorów. Jeśli tematy te są bardzo amerykańskie – to świetnie.

Pozytywne jest także to, że prequel i sequel nie byłby dobrym pomysłem i prawdopodobnie nie powstanie (miejmy nadzieję).

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 23 kwietnia 2014 w kino 2014

 

Tagi: , , ,

The Counselor

The Counselor (2)

Adwokat (Michael Fassbender) ma wszystko – świetny zawód, piękną i kochającą żonę (Penelope Cruz) a nawet Bentleya cabrio. Chciwość nie ma limitów i działa tak samo na biednych i na bogatych. Chcąc więcej Adwokat wplątuje się w duży przemyt narkotyków. Pomimo rad „ludzi z branży” – kowbojskiego doradcy Westray’a (Brad Pitt) i ekstrawaganckiego dealera Reinera (Javier Bardem) Adwokat myśli wyłącznie o zyskach. Akcja nie idzie jednak po jego myśli a teksański połświatek karteli okazuje się nadzwyczaj mały. Nabierającej tempa lawinie przygląda się pozornie nie zaangażowana Malkina (Cameron Diaz).

Duet Ridley Scott – Cormac McCarthy to niezwykłe zestawienie. Reżyser ceniony jest bowiem raczej za spektakularne widowiska wizualne niż za przegadane wikłanie się w dusze bohaterów. McCarthy tworzy natomiast dosyć skomplikowane opowieści, których istotą jest to, co niewidzialne.

W porównaniu z zimnym, zdystansowanym filmem braci Coen („To nie jest kraj dla starych ludzi”) „The Counselor” wypada mniej wiarygodnie. Dużo przegadanych scen, z którymi reżyser sobie nie radzi wnosi do opowieści chaos. W całości film wypada jednak nieźle i pozostaje na dłużej w pamięci. Scott jest mimo wszystko mistrzem srebrnego ekranu a prowadzeni przez niego aktorzy sprawują się świetnie. Szczególną uwagę należy skupić na Cameron Diaz – chyba najbardziej sugestywną w jej dotychczasowej karierze.

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 16 marca 2014 w kino 2014

 

Tagi: , , , , ,

World War Z

WWZ-Rome

Produkcja od początku borykała się z problemami. Problemy z reżyserem, siedem tygodni „dokrętek” i kompletnie zmieniony scenariusz zapowiadały fiasko. Oryginał Maxa Brooksa to opowieść – reportaż. Blockbuster Marca Forstera został doszlifowany tak, aby zgarnąć maksymalną kasę z rynku. W efekcie powstała opowieść o wojnie ludzkości z zombi, w której praktycznie nie ma krwi i przemocy a sama „wojna” to głównie ucieczka głównego bohatera przed powodzią umarłych.

Pomimo kilku niedoskonałości „World War Z” ogląda się nieźle. To oczywiście zasługa 190 milionowego budżetu, wydanego zapewne w przerażającej części na FX ale też na rzeczone duble i stratę czasu na planie. Producentom prawdopodobnie uszło trochę powietrza gdy film na początku października przeczołgał się przez metę z napisem koszty/zyski. Nie sposób nie wspomnieć Brada Pitta, bo to on w zasadzie jest największą atrakcją filmu. Symptomatyczne jest to, że gdziekolwiek się pojawi, rozpoczyna się totalna rozpierducha i zombie zjadają ludzi. Momentami można podejrzewać, że to on zaraża ludzkość na każdym kontynencie 🙂

Jeśli tylko producentom i reżyserowi nie udało się ostatecznie zrazić boskiego Brada, czeka nas z pewnością kilka sequeli – historia musi się rozwijać.

Dodatkowy plus za marketing – plakat z kataklizmem na placu Św. Piotra na lotnisku w Rzymie robił wrażenie!

 
Dodaj komentarz

Opublikował/a w dniu 5 listopada 2013 w kino 2013

 

Tagi: , , ,