„Latami pozytywnymi bohaterkami moich filmów były kobiety. Pora na film o mężczyźnie – szatanie wcielonym” napisał reżyser w oficjalnym oświadczeniu o swoim najnowszym dziele. Trudno się z nim nie zgodzić – takiego filmu o czystym źle dawno nie było. Nie tylko w twórczości von Triera, ale i w światowym kinie.
Dom, który buduje Jack, to dzieło godne piętrzącej się ku niebu katedrze. W przypadku Jacka dzieło pokonuje drogę odwrotnie proporcjonalną – wprost do najgłębszych kręgów piekielnych. W oczach seryjnego mordercy jego bestialskie zbrodnie stanowią dzieło równie doniosłe co największe dzieła sztuki. Spełniając swoje mroczne pragnienia tytułowy Jack prowadzi wewnętrzny dialog z kimś, kogo nazywa Verge. Dialogi Jacka i Verge’a są na najwyższym poziomie, podnosząc dzieło mordercy do rozważań filozoficznych o istocie sztuki. Sztuki, która jest wyrazem najskrytszych myśli twórców.
Sceny jakich nie powstydziłby się gatunek gore, bezwstydne podglądanie szokujących „dzieł” głównego bohatera, ekstatyczny wyraz zadowolenia na jego twarzy – wszystko to wywołuje jawne oburzenie i zdegustowanie. Jeśli Lars von Trier chciał mierzyć wielkość swojej ostatniej produkcji liczbą osób z niesmakiem opuszczających sale kinowe, to powinien poczuć się spełniony. „The House that Jack Built” wywołał kontrowesje już na pokazie przedpremierowym w Cannes.
Najnowszy film duńskiego artysty można postrzegać na różne sposoby – od artystycznego bełkotu twórcy, który dawno odpłynął w samozadowoleniu po ważny głos w rozważaniu ludzkiej natury.
Jedno jest pewne, twarz zadowolonego ze swego dzieła Jacka na stałe zagości w panteonie największych zwyrodnialców kina. Gdzieś pomiędzy Anthony Hopkinsem a Christianem Bale.