Historia Philippe Petita w sosie słodko – kwaśnym. „The Walk” może zauroczyć dwoma punktami. Pierwszy to wizualizacje World Trade Center. Drugi to gra Gordona – Levitta.
Już sam w sobie WTC jest celebrytą, którego pojawianie się w filmach (niezależnie czy tych sprzed 9/11 czy późniejszych) wzbudza emocje. W filmie Roberta Zemeckisa WTC jest namacalny i realny, co pozwala widzowi raz jeszcze niemalże dotknąć elewacji kolosa własną ręką.
Punkt drugi – Joseph Gordon – Levitt – to z pewnością mocna strona filmu, bo aktor wkłada całą swoją duszę w próbę odegrania francuskiego linoskoczka (linołaza?). Problem w tym, że to „próba” zdecydowanie nietrafiona artystycznie.
Tworząc swój film Robert Zemeckis odpłynął w poezję, fakty pozostawiając na poziomie ground zero. Jego bohater to marzyciel i pozytywny szaleniec. Brzmi trochę jak opis Forresta Gumpa, ale „The Walk” daleko do flagowca tego reżysera. Poczciwy imbecyl miał w sobie coś, czego zarozumiały Francuz nie jest w stanie wykrzesać – sympatii widza.
Być może miłość Amerykanów do wszystkiego co francuskie to rodzaj klapek na oczy. Najwyraźniej udzieliło się i nobilitowanemu reżyserowi, który mimowolnie sprowadził rolę linoskoczka do pastiszu francuskiego cyrkowca z przeraźliwym akcentem. Nieznośna jest też „stylówa” Bena Kingsleya („Papa Rudy”) prezentującego się niczym londyński Cygan z filmów Guya Ritchie.
Proces przygotowywania się Philippe Petita do szalonego wyczynu, planowanie, rozciąganie lin oraz samo niepozbawione dramatyzmu przejście 400 m nad ziemią stanowi doskonały fundament dla dramatycznej historii. „The Walk” z jego manierą fRRRancuskiego gadania, blurowanych ujęć z Paryża i w sumie drażniącego ucho i oko głównego bohatera nieco zaprzepaścił szansę na udany film.
Zdecydownie lepszym pomysłem na podziwianie wyczynu Petita jest dokument Jamesa Marsha z 2008 roku „Człowiek na linie”.