Mark Twain naprawdę nazywał się Samuel Langhorne Clemens a swoją literacką ksywę wymyślił podobno za czasów pilotowania statków na Missisipi. Choć nazywany jest „ojcem amerykańskiej literatury” i napisał sporo niegłupich książek, w pamięci pokoleń zapisał się dwoma nieco infantylnymi „Przygodami Tomka S” i „Przygodami Hucka”. Dla pokoleń katowanych w szkołach tą urzekającą prozą z czasów silnika parowego nazwisko Mark Twain może mieć słaby „PR”.
Tymczasem „Listy z Ziemi” to lektura zaskakująca śmiałością i daleka od pierdołowatych powieści, które „bawiąc uczą”.
„Listy z Ziemi” to nie sequel kinowego przeboju „You’ve Got Mail” ale jedenaście listów Szatana do kolesi archaniołów (ci tradycyjnie przytakują szefowi – leszcze). Książę Piekieł ukarany za niewyparzoną gębę i krytykę dzieła szefa banem w Niebie (no, na chwilę ale tamtejszego czasu) ma spędzić trochę czasu z dala od frykasów i zastanowić się nad sobą.
W czasach gdy Prezes dopiero co stworzył Ziemię i całe to wszystko, nie bardzo można go (ponownie) zawiesić w niebycie. Trafia więc na Ziemię – jeszcze ciepłą, choć zaludnioną dziwnym gatunkiem eksperymentalnym.
Listy stawiają kilka niewygodnych pytań. Nie uprzedzając faktów – zabawa będzie przednia.
Dzieło powstało w 1909 roku, na rok przed śmiercią autora, w czasach gdy Sienkiewicz zachwycił szanowne gremium nagrody Nobla swoim świętoszkowatym „Quo Vadis”. Grzebiąc w życiorysie „ojca literatury USA” nietrudno doszukać się jego członkostwa w loży masonerii. Dla niektórych będzie to potwierdzeniem małości autora, dla innych genezą krytycyzmu w „Listach …” Musiał nieźle namieszać w tradycyjnie konserwatywnej Ameryce, skoro powieść wydano dopiero w 1963 roku.
A przy okazji z chłopca śpiewającego ballady o miłości awansował do ligi Motorhead.